25 października Polacy(ok.38% aktywnego elektoratu) kupili kota w worku. Imię tego kota jest Alik. Zakup był zgodny z planami merchandiserów PiS-u. Jako ekstra-premię otrzymują Beatę Szydło czyli dziewczynę Bonda (wg określenia norweskiej gazety Aftenposten) w roli ewentualnego premiera-zderzaka. Ten kot i dziewczyna Bonda to oferta partii „Gruszki na wierzbie” (por. wpis czerwcowy w czerwcu – można sprawdzić datę – pt. „Partia «Gruszki na wierzbie»”).
Polacy mają obietnice, a PiS ma władzę. Ale te obietnice to raczej obiecanki cacanki, po których (jak głosi przysłowie) głupiemu pozostaje radość. Nieważne z jakiego powodu – może z tego, że w ucieczce od ryzyka współczesności wpada się w jeszcze większe bagno niespełnialnych obietnic. Oraz zburzenia „strasznego systemu” myślenia realistycznego – w czym pomocny okazał się Kukiz operujący tylko jednym okrzykiem wyborczym „JOW!”.
PiS zapłacił (niską w jego mniemaniu, ale wysoką społecznie) cenę transakcyjną: obiecał każdemu wszystko wedle jego pragnień. 500 zł na każde drugie i następne dziecko (także na pierwsze w przypadku dochodu w rodzinie poniżej 800 zł na osobę) – koszt tej obietnicy: 21 mld zł rocznie. Powrót do dawnego wieku emerytalnego – w pierwszym roku po przywrócenia ekstra-wydatek 10 mld zł, w ciągu 5 lat – ok. 40 mld. Podwyższenie kwoty wolnej od podatku z 3 do 8 tyś. (skandalicznie zamrożonej przez PO) – również wydatek rzędu 21 mld rocznie. Można byłoby wymieniać i inne obiecanki, np. obniżkę podatku CIT dla małych i średnich przedsiębiorstw (przy jednoczesnej dużej luce w ściągalności tego podatku) czy pomoc dla tych, którzy wzięli kredyty mieszkaniowe we frankach. PiS wykorzystał ekonomiczną ignorancję dużęj części elektoratu i to, że ponad 70% rodaków nie czyta żadnej prasy wymagającej wysiłku szarych komórek. Koniecznego m. in. dla postawienia pytania o koszty obiecanek. PiS to wykorzystał (a często też pobudzał) emocje i fobie i wsparł się na fatalnych lukach pamięci społecznej i lukach w wiedzy ścisłej i humanistycznej. Mitologizacja myślenia zbiorowego opłaciła się niesłychanie.
Za tę dziecięcą chorobę naiwności elektoratu przede wszystkim odpowiedzialność ponosi PO, która nie chciała widzieć i dostrzec potrzeb obywateli – i tych młodych, i tych starszych. Zaczęła je widzieć bardzo późno – zdecydowanie po czasie. PO uśpił „szum „ciepłej wody w kranie” i Tusk, który miał fobię na słowo „reforma” i który wyrzucił ze swojej polityki wszelkie kwestie związane ze światopoglądem i kulturą wartości społecznych. To też objaw fobii wobec aksjologii. Zniszczył wszystkich swoich potencjalnych rywali w partii, gdyż w jego mniemaniu zagrażali liderowi. Gdy odszedł do Brukseli, zabrakło liderów. Partia usnęła i do dzisiaj tylko nieliczni obudzili się z letargu. Tak działa system – po każdej ze stron politycznej barykady, przynajmniej w ostatnim dziesięcioleciu i dlatego każda partia po zmierzchu dotychczasowego lidera ma tak samo. Próżnię aksjologiczną umiejętnie wykorzystał PiS.
Jednakże zabawy (czyli igrzyska wyborcze) kiedyś się przecież kończą, zaczynają się schody (jak podobno powiedział gen. Bolesław Wieniawa-Długoszowski). Co rozsądniejsi obywatele (nie tylko eksperci, ale i zwykli konsumenci) zadawali i zadają pytania o koszty i skutki obietnic. Dotąd byli zakrzykiwani jako reprezentanci wrogiego i opresyjnego (bo mimo wszystko trochę rozsądnego w praktyce) systemu. Teraz te schody już się pojawiają. Niektórzy politycy tzw. Zjednoczonej Prawicy zaczynają przebąkiwać, że być może wspomniane obietnice nie będą mogły być zrealizowane I tak w pierwszym powyborczym dniu można było usłyszeć takie właśnie słowa Jarosława Gowina (w RMF FM). Na podobne zaniechanie – brak realizacji wszystkich tych obietnic – liczą też eksperci i twierdzą, że takie zaniechanie sprawi, że rządy PiS-u mogą być dla gospodarki neutralne. Taką nadzieję wyraża też wyborca PiS-u (kiedyś szef lewicowej Unii Pracy) – Ryszard Bugaj.
W naszym kraju jest konstytucyjnie zagwarantowana ostrożnościowa reguła wydatków z budżetu publicznego: każdy ustawowo przyjęta propozycja wydatków (a zatem wszystkie wyżej wymienione obietnice) musi wskazywać źródło ich sfinansowania. Pozornie PiS to robi: mówi o kilku wersjach podatku nakładanego na banki i handel wielki (tj. duże sieci handlowe), a także zapowiada zmiany w ustawie o VAT i CIT (m. in. w kwestii likwidacji luk wykorzystywanych przez podatników).
I byłoby pięknie, gdyby nie jeden szkopuł. Aby realizować najbardziej „gorące” obietnice wyborcze od nowego roku – wystarczy uchwalić odpowiednie ustawy do końca grudnia b.r. Wprowadzenie nowych podatków (jako źródeł sfinansowania tych obietnic) musi nastąpić do końca listopada. Optymistycznie patrząc parlament ukonstytuuje się i powoła swoje odpowiednie organy (np. komisję finansów publicznych) i oczywiście nowy rząd nie wcześniej niż w końcu listopada. Nie będzie czasu na uchwalenie nowych zobowiązań podatkowych w terminie listopadowym; przyjęcie ich w grudniu sprawi, że egzekwowanie podatków na ich podstawie w 2016 r. będzie niekonstytucyjne. Także zapowiadana poprawka do budżetu i zwiększenie deficytu o przynajmniej 0,5% (o czym wspomina właściciel kota Alika) nie są możliwe, gdyż znowu wpadniemy w strefę nadmiernego zadłużenia w UE i związane z tym faktem konsekwencje: radykalne ograniczanie wydatków i ryzyko wstrzymania dotacji unijnych nie tylko na nowe, ale i na już realizowane projekty – współfinansowane ze środków unijnych.
Jeśli od 1 stycznia 2016 r. ruszy realizacja obietnic – uruchomi się grecki mechanizm kryzysowy. Aby go uniknąć pisowska władza ma do wyboru: a] odstąpić od realizacji poczynionych obietnic lub je odwlekać w czasie – do następnych wyborów, b] liczyć na cud w postaci europejskiego lub światowego kryzysu – gdyż będzie to dobry pretekst, aby zaniechać realizacji obietnic. Jeśli kryzys nie wystąpi – pozostaje tylko wariant a].
Nasze społeczeństwo nie należy jednak do cierpliwych, nie charakteryzuje się luterańskimi cnotami oszczędności, systematyczności i cierpliwości w odsuwaniu terminu konsumpcji owoców wysiłku (tj. zwycięstwa wyborczego). Po pół roku, najdalej po roku – elektorat PiS-u zażąda tego, co jego miało być. Aby takiej sytuacji uniknąć trzeba będzie zacząć igrzyska takie, jak w latach 2005-2007, czyli polowania na oponentów PiS-okracji. Po dwu latach – i tutaj paradoksalnie Paweł Kukiz może trafnie przewiduje – system padnie. Pytanie tylko – czy wówczas będzie jeszcze w Sejmie jego ugrupowanie, czy jego członkowie nie zostaną pojedynczo lub małymi grupkami wyłuskani przez obecnego zwycięzcę wyborów.
A tytułowa dziewczyna Bonda? Może będzie premierem-zderzakiem – jeśli tak, to tylko do pierwszych kłopotów. Nie jest to jednak wcale takie pewne. Już pojawiły się – wśród prominentnych działaczy PiS-u – opinie, że premierowanie „dziewczyny Bonda” wcale nie jest stuprocentowo pewne. Się zobaczy po ukonstytuowaniu parlamentu i uzależnia od woli prezydenta Dudy (wątpliwego prezydenta wszystkich Polaków).
A co będzie miał elektorat? Tu odpowiedź wymaga przytoczenia anegdoty o pożytkach z hodowli gołębi. Pożytek z gołębi jest dzielony następująco: jastrząb ma mięso, wiatr ma pierze, a gospodarz – no cóż, ł…. świeże. To znaczy tyle: elektorat będzie miał niespełnione obietnice i może na kilka lat uodporni się na manipulacje wyborcze. Z naciskiem na słowo „może”.