Nowy Orwell – „2015”

 

     Polacy chcieli – to mają: PiS-Brothera u władzy.  Budzi to skojarzenia z Orwellem i jego „1984”? Słusznie – ma budzić . Warto więc przypomnieć kilka zasad i haseł Oceanii (i w naszej części – Polandii).

     Przede wszystkim rządzi maksyma: „IGNORANCJA TO SIŁA”. Gdyby nie na – praktyka klasyka Jacka Kurskiego się kłania z jego tezą, że „ciemny lud to kupi”  –  wówczas społeczeństwo w zamian za puste obietnice  nie oddałoby Wielkiemu Bratu – Prezesowi nad Prezesami – władzy bez jakiejkolwiek  osobistej odpowiedzialności. Wiedziałoby bowiem, że to tylko obietnice dla proli.  Druga zasada głosi: „WOLNOŚĆ TO NIEWOLA”. Dlatego w pierwszej kolejności trzeba wypowiedzieć konwencję antyprzemocową: toż jest ona niewolą dla tych wszystkich, którzy chcą zakonserwować rodzinę w kształcie umiłowanym przez Gowina, Królikowskiego, Hosera i jeszcze paru innych prominentnych sług Wielkiego Brata. Ta konwencja jest też  niewolą dla zwolenników damskiego i dziecięcego boksu, a przecież taki sport to zdrowie i rozrywka dla zdrowych sił narodu. Trzecia z zasad ulega w Polandii pewnej transformacji: wyjściowe twierdzenie „ WOJNA TO POKÓJ” brzmi (w ustach  Prezydenta Dudy-Wątpliwego i innych przedstawicieli Partii Wewnętrznej) jako „WSPÓLNOTA SPOŁECZNA TO PODZIAŁ NA NAS I NASZYCH WROGÓW”. 

            Wielki Brat Jarosław (zwany też pieszczotliwie Zbawem) nie ukrywał i nie ukrywa, że życie jednostek musi być podporządkowane wszechpotężnej władzy państwa. Dlatego w mniemaniu Wielkiego Brata hasło społeczeństwa obywatelskiego jest pustym i szkodliwym sloganem. Samorządność zbiorowości i wspólnot zagraża państwu. A państwo to JA-ROSŁAW. Nie będzie żadna gmina podskakiwać i sprzeciwiać się woli Wielkiego Brata.  Unieważni się zeszłoroczne wybory lokalne, zmieni ustawę o samorządzie. Jedyny  prawdziwy samorząd reprezentuje PiS. Hasło lat 90., że Balcerowicz musi odejść, odzyska swój wigor. Będzie tutaj można wstawiać (w zależności od potrzeb chwili) personalia wszystkich tych, którzy są belką w oku Wielkiego Myśliciela z Żoliborza. Hanna Gronkiewicz-Waltz,  Paweł Adamowicz,  Jacek Majchrowski i inni ( Marek Belka również) muszą odejść i już.

  Wielki Brat-Zbaw działa za pośrednictwem – tak jak u Orwella – wspomnianej wyżej Partii Wewnętrznej. Obejmuje ona klasę wyższych funkcjonariuszy partyjnych (tzw. Zakon PC –  m. in. A. Lipiński, J. Brudziński i inni podobnego kroju kombatanci tej partii), pełniących odpowiednie urzędy państwowe; urzędy – ale niekoniecznie władzę, bo ta jest niepodzielnie w ręku Zbawa.  O członkach Partii Wewnętrznej wiadomo tyle tylko, ile sami z siebie ujawnią. Czasem pojawiają się na teleekranach – np. u członka Partii Zewnętrznej serwującego „Kawę na ławę”. Występują  też  na pełnych emocji (raczej tych negatywnych) manifestacjach, jak np. miesięcznice smoleńskie lub górnicze protesty z powodu niesprzedawalnego  (z powodu wysokiej ceny i nieodpowiedniej jakości) węgla i grożącego ich miejscom pracy bankructwa.

    Wielki Brat i Partia Wewnętrzna mają do pomocy Partię Zewnętrzną czyli szeregowych członków partii będących urzędnikami niższego partyjnego i państwowego szczebla. Zajmują się oni głównie sprawami administracyjnymi i aktywnością w sferze życia kiedyś nazywanej nadbudową, tj. pisaniem książek, tworzeniem   użytecznych teorii historycznych i socjologicznych (np. związanych z „rozwibrowywaniem” tzw. układu”), produkcją filmów i obsługą medialną władzy skierowaną do i na proli. O niektórych z nich i ich dokonaniach. już wspominałem w poprzednim wpisie „Dwumyślenie czyli wstrząsy umysłowe Polaków”.  Można byłoby tamtą listę jedynie powielić i rozszerzyć o dużą część  politycznie zaangażowanego kleru oraz tych przedsiębiorców, którzy  – kierując się oportunizmem –  w polskim Davos (czyli w Krynicy) uznali Zbawa za Człowieka Roku.

    I są prole – bardzo ważny element w życiu Polandii. Prole nie są najbardziej społecznie wyedukowani (zwłaszcza w historii i w kwestiach ekonomicznych).  Głównie zajmują się zaspokajaniem swoich podstawowych potrzeb i mają nabożny stosunek do  Wielkiego Zbawa. Stanowią zdecydowaną większość społeczeństwa (zwłaszcza tego „naszego” słusznego – bo pisowskiego) i mogliby w dowolnej chwili zniszczyć partię, ale nie odczuwają potrzeby buntu. Chętnie natomiast słuchają obietnic – im bardziej nierealnych, tym chętniej.  Wśród proli krążą agenci Policji Myśli, którzy wyłapują nieliczne jednostki inteligentne, mogące potencjalnie zorganizować proli w liczącą się siłę. Część z tych agentów ma koloratki, a część  z upodobaniem stosuje aparat internetowej przemocy wobec wszystkich i wszystkiego, co zagraża Wielkiemu Bratu i Partii Wewnętrznej.  Dlatego określa się ich mianem trolli (ot, gra słów – prole i trolle).

    Jednym z owych policjantów myśli w powieści Orwella (1984) był Winston Smith, a w Polandii  są nimi zarówno Zbigniew Ziobro, Mariusz Kamiński, inni ministrowie in spe i urzędnicy różnych rang, a także  nowi szefowie i urzędnicy Ministerstwa Miłości i Ministerstwa Prawdy.  Zadaniem Winstona Smitha było systematyczne „aktualizowanie” prasy polegające na poprawianiu błędnych prognoz rządu (bowiem te przewidywania muszą być zawsze trafne), wymazywanie niespełnionych obietnic rządu  czy nawet pisaniu od nowa całych artykułów, jeżeli są w całości niezgodne z „rzeczywistością”.  Obowiązkiem polskich Winstonów Smithów jest i będzie (dopóki nie opanuje się całkiem mediów) udowadnianie, że nikt z partii Wielkiego Zbawa (także ówczesny kandydat na prezydenta i kandydatka na premiera) nie mówił o Polsce w ruinie i o Polsce z dykty, choć wszem i wobec  głosił takie tezy i są materialne i medialne świadectwa takich stwierdzeń.

       Po wyborach parlamentarnych i po  ostatecznym przejęciu władzy będzie się dowodziło, że nikt nigdy  w kampaniach wyborczych nie obiecywał powrotu do starych rozwiązań emerytalnych (choć obiecywał to kandydat na prezydenta), nikt i nigdy nie obiecywał przewalutowania kredytów frankowiczów.  Kancelaria Prezydenta projekt grupy „frankowiczów” w tej sprawie – mimo wcześniejszych zobowiązań Andrzeja Dudy z 15 maja br.  – wyrzuciła do kosza.   Będzie się również twierdzić, że obietnica  500 zł na każde dziecko zawsze była propozycją na drugie i następne dzieci, a zresztą i tak budżet w ruinie (wg Henryka Kowalczyka) nie pozwala na takie fanaberie. Jeśli się tę propozycję zechce wprowadzić w życie, to jej rozwiązania tak się skomplikuje, aby z obietnicy mogło skorzystać niewielu chętnych i potencjalnie uprawnionych. No bo wiecie, rozumiecie – budżet nie pozwala.

   Polski Winston Smith będzie miał co robić (aktualizując kampanijne obietnice) przez długie miesiące i lata – może nawet do końca ledwo rozpoczynającej się kadencji parlamentu. I tylko jest jeden szkopuł (potocznie mówiąc – klops), a mianowicie – podwyżka kwoty wolnej od podatku. Tutaj Trybunał Konstytucyjny się wmieszał w sprawę uznając, że zamrażanie tej kwoty jest niekonstytucyjne. Pozostaje tylko jedno do zrobienia – uderzyć w Trybunał blokując zatwierdzenie jego nowych sędziów. Pretekst zawsze się jakiś znajdzie – Kancelaria Prezydenta jest sprawna w takich działaniach.

     Prole, gdyby czytały cokolwiek niepartyjnego, pewnie domyśliłyby się, że to kampania wyborcza jest autorem obietnic. Gdyby prole nie tylko czytały, ale i choć trochę krytycznie myślały, to wiedziałyby, że  socjalne obietnice PiS-u są pisane palcem po wodzie.  Pamiętałyby w większości, że Polska Solidarna z 2005 r. zaraz po tamtych  wyborach zamieniła się w Polskę liberalną (Zyta Gilowska się przypomina ze swoimi reformami), z którą w znanym spocie telewizyjnym walczyła dla pozoru.  Ale prole mają kłopot z  myśleniem i czytaniem oraz pamięcią. Dlatego mają tak, jak mają. A mają do zapamiętania jedno: jeśli PiS coś obiecuje, to znaczy to, że obiecuje, natomiast jeśli PiS coś zawłaszcza, to znaczy, że zawłaszcza. Ale też chyba nie zapamiętają. Biedne prole z różnych gmin, zrzeszeń społecznych i korporacji zawodowo-gospodarczych!

    Tusk – mimo że tak starał się chronić notabli IV RP z lat 2005-2007 przed Trybunałem Stanu  – nie ma co liczyć na podobny akt łaski ze strony obecnych zwycięzców.  Podobnie  cała konserwatywna część PO: byli głupi i przed szkodą i po szkodzie. Mariusz Kamiński i Zbigniew Ziobro ante portas!

Dwumyślenie czyli wstrząsy umysłowe Polaków

     Diagnoza Społeczna’2015 i prof. Czapiński (jako jej współautor i komentator) wyraźnie ujawniają, że w narodzie polskim  sugestywne interpretacje i pomysły George’a Orwella są ciągle  aktualne. Orwell w „1984” ujawnił i obnażył konstrukcję takich zjawisk jak nowomowa i nieosoba – oczywiście poddając je ostrej satyrze i krytyce. Propagandziści PiS-u (m.in.  Jacek i Michał Karnowscy, Tomasz Sakiewicz, Paweł Lisicki, Tomasz Terlikowski) w swoich czytadłach i portalach  – jako członkowie Partii Zewnętrznej w znaczeniu przypisanym przez Orwella – wykorzystali je w naszym życiu  publicznym dla ułatwienia PiS-owi powrotu do władzy.  W efekcie walnie przyczynili się do sytuacji ujawnionej w Diagnozie Społecznej. Funkcjonariusze tej Partii Zewnętrznej sprawili, że nawet pan Prezydent  Duda (po hiszpańsku: Wątpliwy) dostosował się do wymogów kampanii i potraktował  dotychczasową premier  z PO jako nieosobę (znamienny przykład z Westerplatte). Ta sytuacja to dwumyślenie i nowomowa: inne opinie i oceny o swoich sprawach i położeniu osobistym, inne – o sprawach publicznych.  W sferze osobistej – zadowolenie z własnej sytuacji i optymizm wyraża ponad 83% Polaków, natomiast blisko 60 % ocenia rzeczywistość kraju jako katastrofę i podpisuje się pod hasłem o  „Polsce w ruinie”. Wygląda na to, że dobrostan (czyli położenie) pojedynczego obywatela-wyborcy jest całkowicie niezależny od sytuacji kraju.

Fenomenu dwumyślenia (i wszystkich podobnych, o których pisał Orwell) nie są w stanie wyjaśnić ani socjologia, ani psychologia społeczna i  filozofia. Argumenty dostarczane przez te dziedziny nauki są niepełne. Pomijają fakt, że mózg społeczny (jako neurofizjologiczne zaplecze umysłu społecznego i myślenia) jest  zespołem obwodów neuronalnych wyspecjalizowanych w przenoszeniu społecznie ważnych informacji. Gubią ważny fakt, że społecznych,  poznawczych dyspozycji, skłonności i zachowań  nie objaśni się pomijając dynamiczne relacje zachodzące między umysłem społecznym a mózgiem, ciałem oraz otoczeniem społecznym.

Wyniki wyborów parlamentarnych   sugerują, że umysły wielu Polaków  (zwłaszcza głosujących na PiS i  Komitet Wyborczy Kukiz’15) funkcjonują tak, jak gdyby półkule ich mózgów oddzieliły się od siebie, a spoidło wielkie (inaczej: ciało modzelowate) przestało pełnić swoją rolę i już nie  łączy informacyjnie i nie koordynuje funkcji i czynności ich obu.  Nie wie lewica (lewa półkula), co myśli, odczuwa, widzi i na co reaguje prawica (prawa półkula) i vice versa; każda  sobie rzepkę skrobie – co oznacza, że funkcjonuje niezależnie od drugiej.  Oczywiście w odniesieniu do sytuacji politycznej jest to wyłącznie metafora – nikt u kilku milionów Polaków nie przeprowadził zabiegu przecięcia wspomnianego spoidła wielkiego (zabiegu – dość często w przeszłości, dzisiaj rzadziej – stosowanego w przypadku epilepsji), ale nieuchronnie powstaje takie właśnie wrażenie. Umacnia się ono, gdy uwzględnimy wyniki badań neuronauki.  Dlatego tutaj odwołam się do jej ustaleń.

W przypadku wspomnianej terapii przecięcia międzypółkulowych połączeń – jak twierdzi Michael S. Gazzaniga i badacze z nim współpracujący – informacje wzrokowe, słuchowe, dotyczące powonienia i funkcjonowania innych zmysłów,  nie mogą już przechodzić z jednej strony mózgu na drugą.  Wyniki  badań zespołu Gazzanigi wskazują też, że każda półkula kieruje skrajnie różnymi aspektami myślenia i działania. Lewa półkula dominuje w dziedzinie języka i mowy, natomiast prawa celuje w zadaniach wzrokowo-ruchowych.  Badania te umożliwiają też lokalizację pamięci rzekomej czyli związanej z faktami, które nigdy nie zaistniały, ale zostały wpojone do umysłu drogą tzw. prania mózgu i sugestii propagandystów (owych wspomnianych członków orwellowskiej Partii Zewnętrznej)  jako „fałszywe wspomnienia, wyobrażenia, przeświadczenia o rzekomo doznanych krzywdach oraz jako fobie, uprzedzenia i stereotypy”. Lewa półkula dominuje w głównych czynnościach poznawczych, takich jak rozwiązywanie problemów, prawa jest w tym zakresie dużo gorsza. Badaczki Elizabeth A. Phelps, Janet Metcalfe i Margaret Funnell ustaliły też, że obie półkule mózgu różnią się między sobą zdolnością przetwarzania nowych danych, co w efekcie sprawia, że  ludzie otrzymujący nową informację zazwyczaj zapamiętują więcej, niż sami doświadczyli. Twierdzą zatem, że pamiętają rzeczy, które w istocie się  nie wydarzyły, lub wydarzyły się inaczej, niż zanotowali to w swoich wspomnieniach. Jeśli testom na zgodność z faktami podda się pacjentów z rozdzielonym mózgiem, lewa półkula udziela wielu fałszywych odpowiedzi i tworzy fałszywe teorie, a mówiąc prościej –  fantazjuje lub zmyśla i kłamie. Rezultat? W umyśle jednostki (obywatela) funkcjonują rozbieżne wyobrażenia dotyczące np.  jego  dobrostanu oraz sytuacji w kraju.

Tę cechę lewej półkuli mogą właśnie wykorzystywać propagandziści różnej maści. Ich praktyki w postaci zmyśleń i kłamstw ( przypomina się goebbelsowskie „kłam, kłam, coś z tego się przyklei”) i polityka historyczna w ideologicznym wydaniu (np. Putin i jego manipulacje świadomością historyczną Rosjan) to symboliczne lancety separujące obie półkule umysłowe. W Polsce też dzisiaj mamy „zdolnych adeptów” takiej „polithistorii” stalinowskiego i endeckiego formatu.

Odkrycia neuronauki są  szczególnie pomocne w poszukiwaniu źródeł  wspomnień  istotnie  niezgodnych ze stanem faktycznym.  Ich przyczyną są zarówno: a] błędne mózgowe utrwalenie jeszcze w trakcie trwania zdarzenia oraz b] błąd w rekonstrukcji doświadczenia z przeszłości, na skutek czego zachodzi dopasowanie fałszywych wydarzeń do prawdziwych wspomnień lub na odwrót – prawdziwych wydarzeń do fałszywych wspomnień. Problem ten szczegółowo badała prof. Elizabeth Loftus – specjalistka badań nad pamięcią i statusem tzw. naocznych świadków wydarzeń. Podkreśla ona rolę sugestii innych osób (np. policjantów w  sytuacji przestępstw kryminalnych lub terapeutów  nadużywających regresji hipnotycznej i wmawiających dorosłym, że w dzieciństwie były obiektami molestowania ze strony  rodziców i opiekunów) oraz wybujałej wyobraźni (fantazji).  Tworzenie zafałszowanych wspomnień  jest możliwe dlatego, gdyż prawa półkula żyje chwilą obecną i odgaduje stan faktyczny  poprawnie w 80%. Lewa zaś  poproszona o wyjaśnienie, dlaczego jest tak, próbuje wyobrazić sobie całą sekwencję zdarzeń i dlatego  zawsze wymyśla jakieś teorie, nieważne jak dziwaczne. Przykład mitu  związanego z katastrofą smoleńską jest tutaj jak najbardziej na miejscu.

Powracając do problemu umysłu polskich wyborców w roku 2015  i wykorzystując wyżej przytoczone ustalenia wielu przedstawicieli neuronauki można stwierdzić, że:

  1. Umysł Polaków (choć ich mózgi nie zostały fizycznie poddane zabiegowi przecięcia ciała modzelowatego) wykazuje symptomy braku komunikacji między obiema jego (umysłu i mózgu) częściami – emocjonalną i racjonalną. W konsekwencji rozum nie widzi „Polski w ruinie”, a emocje są tą rzekomą ruiną przerażone. Pojawia się wspomniane wcześniej „dwumyślenie” o sobie i o kraju.
  2. Społeczne działania i reakcje części elektoratu wskazują na występowanie następujących syndromów poznawczych i behawioralnych: „historycznej krzywdy narodu polskiego i Polski jako Chrystusa Narodów i przedmurza prawdziwej wiary i tradycji”, „zagrożenia naszej polskiej tożsamości przez nihilistyczną kulturę świata zewnętrznego i cywilizację śmierci”, „zagrożenia przez Obcych, nawet jeśli stanowią oni promil całego narodu” (t.j. strachu przed małymi liczbami – opisanego przez Arjuna Appadurai’a),  endeckiego sofizmatu o „Polaku-katoliku i potrzebie egoizmu narodowego i darwinizmu społecznego”, „Polaków nigdy nie kolaborujących z okupantem hitlerowskim i nie łaszczących się na mienie żydowskie” itp.  Fakty, nawet potwierdzone w wielu źródłach i badaniach, idą w odstawkę, zaczynają zaś rządzić mity.
  3. Mózg i umysł wielu Polaków poddawany jest permanentnym wstrząsom medialnym i dlatego myślenie wielu naszych rodaków charakteryzuje się omawianym wyżej dwumyśleniem.
  4. Źródłem tych wstrząsów jest inżynieria propagandowa i istotna część tzw. polityki historycznej kreującej mity polskie i tworzącej syndrom narodu pokrzywdzonego przez świat i historię. Jest ona produktem Partii Zewnętrznej PiS-u – tj. mediów finansowanych przez SKOKI, realizowanych w  Naszym Dzienniku, Radiu Maryja, TV Trwam i większości diecezjalnych tygodników katolickich, a także przez oportunistycznych wydawców medialnych oraz trolli internetowych. Trzeba przyznać, że ta inżynieria – stosowana w różnej formie i przy wykorzystywaniu różnych technologii od ponad 20 lat, jest bardzo skuteczna. Skuteczna m.in. z powodu wielu błędów i zaniechań ze strony liberalnie myślącej i otwartej na świat części klasy politycznej i społeczeństwa.
  5. Wszystkie powyżej omawiane okoliczności przyczyniają się do (nad)urodzaju (przede wszystkim z samonominacji) pokrzywdzonych i uczestników walki o pokomunistyczną niepodległość. To tłumaczy fenomen, że po wielu latach od I Solidarności i od stanu wojennego  pojawiają się wciąż nowi ich  „bohaterowie” i „kombatanci”. Prawdziwi zaś uczestnicy na ogół są są skromni i milczą, choć mieliby wiele powodów, aby  ujawnić swoje rzeczywiste dokonania.  Mamy więc do czynienia z powtarzającą się w Polsce sytuacją, w której i o której już  marszałek Piłsudski powiadał, że nigdy w Legionach nie miał tylu żołnierzy, ilu  zjawiało się uczestników zjazdów legionowych.

   Odwaga (dzięki kombatantom z samonominacji) potaniała, rozum (na skutek wielu błędów i  zaniechań) podrożał, w rezultacie zaś  powróciły upiory. Obróbka świadomości przez Partię Zewnętrzną  będzie trwać.

[Wykorzystałem źródła: M. S. Gazzaniga „Podzielony mózg - odsłona druga”. Świat Nauki nr 9/1998  i M. S. Gazzaniga „Istota człowieczeństwa: co sprawia, ze jesteśmy wyjątkowi”. Smak Słowa, Sopot 2011 r. Elizabeth F. Loftus „Fabrykowanie wspomnień” Świat Nauki nr specjalny 2003 r. i T. Maruszewski,        E. Ścigała „Fabryka wspomnień”. (Charaktery 7/1999); P. Przybysz „Wprowadzenie” do „Poznanie społeczne: lustrzane neurony, automatyzmy a refleksje, rozpoznawanie umysłów” w: A. Klawiter (red.) „Formy aktywności umysłu” t. 2 „Ewolucja i złożone struktury poznawcze”. PWN, Warszawa 2009 r. G. Orwell „1984” Wyd. Muza, 2008]

Kot w worku i dziewczyna Bonda

  25 października Polacy(ok.38% aktywnego elektoratu) kupili kota w worku. Imię tego kota jest Alik. Zakup był zgodny z planami merchandiserów PiS-u.  Jako ekstra-premię otrzymują Beatę Szydło czyli dziewczynę Bonda (wg określenia norweskiej gazety Aftenposten) w roli ewentualnego premiera-zderzaka. Ten kot i dziewczyna Bonda to oferta partii „Gruszki na wierzbie” (por. wpis czerwcowy w czerwcu – można sprawdzić  datę –   pt.  „Partia «Gruszki na wierzbie»”).

   Polacy mają obietnice, a PiS ma władzę. Ale te obietnice to  raczej obiecanki cacanki, po których (jak głosi przysłowie) głupiemu pozostaje radość. Nieważne z jakiego powodu – może z tego, że w ucieczce od ryzyka współczesności wpada się w jeszcze większe bagno niespełnialnych obietnic. Oraz zburzenia „strasznego systemu” myślenia realistycznego – w czym pomocny okazał się Kukiz operujący tylko jednym okrzykiem wyborczym „JOW!”.

   PiS zapłacił  (niską w jego mniemaniu, ale wysoką społecznie) cenę transakcyjną: obiecał każdemu wszystko wedle jego pragnień. 500 zł na każde drugie i następne dziecko (także na pierwsze w przypadku dochodu w rodzinie poniżej 800 zł na osobę) – koszt tej obietnicy: 21 mld zł rocznie. Powrót do dawnego wieku emerytalnego – w pierwszym roku po przywrócenia ekstra-wydatek 10 mld zł, w ciągu 5 lat – ok. 40 mld. Podwyższenie kwoty wolnej od podatku z 3 do 8 tyś. (skandalicznie zamrożonej przez PO) – również wydatek rzędu 21 mld rocznie.   Można byłoby wymieniać i inne obiecanki, np. obniżkę podatku CIT dla małych i średnich przedsiębiorstw (przy jednoczesnej dużej luce w ściągalności tego podatku) czy pomoc dla tych, którzy wzięli kredyty mieszkaniowe we frankach. PiS wykorzystał ekonomiczną ignorancję dużęj części elektoratu i to, że ponad 70% rodaków nie czyta żadnej prasy wymagającej wysiłku szarych komórek. Koniecznego m. in.  dla postawienia pytania o koszty obiecanek.  PiS to wykorzystał (a często też pobudzał) emocje i fobie i wsparł się na fatalnych lukach pamięci społecznej i lukach w wiedzy ścisłej i humanistycznej.  Mitologizacja myślenia zbiorowego opłaciła się niesłychanie.

   Za tę dziecięcą chorobę naiwności elektoratu przede wszystkim odpowiedzialność ponosi PO, która nie chciała widzieć i dostrzec potrzeb obywateli – i tych młodych, i tych starszych.  Zaczęła je widzieć  bardzo późno – zdecydowanie po czasie.  PO uśpił „szum „ciepłej wody w kranie” i  Tusk, który miał fobię na słowo „reforma” i który wyrzucił ze swojej polityki wszelkie kwestie związane ze światopoglądem i kulturą wartości społecznych. To też objaw fobii wobec aksjologii. Zniszczył wszystkich swoich potencjalnych rywali w partii, gdyż w jego mniemaniu zagrażali liderowi. Gdy odszedł do Brukseli, zabrakło liderów.    Partia usnęła i do dzisiaj tylko nieliczni obudzili się z letargu. Tak działa system – po każdej ze stron politycznej barykady, przynajmniej w ostatnim dziesięcioleciu i dlatego każda partia po zmierzchu dotychczasowego lidera ma tak samo. Próżnię aksjologiczną umiejętnie wykorzystał PiS.

    Jednakże zabawy (czyli igrzyska wyborcze) kiedyś się przecież kończą, zaczynają się schody (jak podobno powiedział gen.  Bolesław Wieniawa-Długoszowski).  Co rozsądniejsi obywatele (nie tylko eksperci, ale i  zwykli konsumenci) zadawali i zadają pytania o koszty i skutki obietnic. Dotąd byli zakrzykiwani jako reprezentanci wrogiego  i opresyjnego (bo mimo wszystko trochę rozsądnego w praktyce) systemu.  Teraz te schody już się pojawiają. Niektórzy politycy tzw. Zjednoczonej Prawicy zaczynają przebąkiwać, że być może wspomniane obietnice nie będą mogły być zrealizowane I tak w  pierwszym powyborczym dniu można było usłyszeć  takie właśnie słowa Jarosława Gowina (w RMF FM). Na podobne zaniechanie – brak realizacji wszystkich tych obietnic – liczą też eksperci i twierdzą, że takie zaniechanie sprawi, że rządy PiS-u mogą być dla gospodarki neutralne. Taką nadzieję wyraża też wyborca PiS-u (kiedyś szef lewicowej Unii Pracy) – Ryszard Bugaj.

  W naszym kraju jest konstytucyjnie zagwarantowana  ostrożnościowa reguła wydatków z budżetu publicznego: każdy ustawowo przyjęta propozycja wydatków (a zatem wszystkie wyżej wymienione obietnice) musi wskazywać źródło ich sfinansowania. Pozornie PiS to robi: mówi o  kilku wersjach podatku nakładanego na banki i  handel wielki (tj. duże sieci handlowe), a także zapowiada zmiany w ustawie o VAT i CIT (m. in. w kwestii likwidacji luk  wykorzystywanych przez podatników).

    I byłoby pięknie, gdyby nie jeden szkopuł. Aby realizować  najbardziej „gorące” obietnice wyborcze od nowego roku – wystarczy uchwalić odpowiednie ustawy do końca grudnia b.r. Wprowadzenie nowych podatków (jako źródeł  sfinansowania tych obietnic) musi nastąpić do końca listopada. Optymistycznie patrząc  parlament ukonstytuuje się i powoła swoje odpowiednie organy (np. komisję finansów publicznych) i oczywiście nowy rząd nie wcześniej niż  w końcu listopada. Nie będzie czasu na uchwalenie nowych zobowiązań podatkowych w terminie listopadowym; przyjęcie ich w grudniu sprawi, że egzekwowanie podatków na ich podstawie w 2016 r. będzie niekonstytucyjne.  Także zapowiadana poprawka do budżetu i zwiększenie deficytu o przynajmniej 0,5% (o czym wspomina właściciel kota Alika) nie są możliwe, gdyż znowu wpadniemy w strefę nadmiernego zadłużenia w UE i związane z tym faktem konsekwencje: radykalne ograniczanie wydatków i ryzyko wstrzymania dotacji unijnych nie tylko na nowe, ale i na już realizowane projekty –  współfinansowane ze środków unijnych.

   Jeśli od 1 stycznia 2016 r. ruszy realizacja obietnic – uruchomi się  grecki mechanizm kryzysowy.  Aby go uniknąć pisowska władza ma do wyboru:  a]  odstąpić od realizacji poczynionych obietnic lub je odwlekać w czasie – do następnych wyborów,  b] liczyć na cud w postaci europejskiego lub światowego kryzysu – gdyż będzie to dobry pretekst, aby zaniechać realizacji obietnic. Jeśli  kryzys nie wystąpi – pozostaje tylko wariant a].

  Nasze społeczeństwo nie należy jednak do cierpliwych, nie charakteryzuje się luterańskimi cnotami oszczędności, systematyczności i cierpliwości w odsuwaniu terminu konsumpcji owoców wysiłku (tj. zwycięstwa wyborczego). Po pół roku, najdalej po roku – elektorat PiS-u zażąda tego, co jego miało być.  Aby takiej sytuacji uniknąć trzeba będzie zacząć igrzyska takie, jak w latach 2005-2007, czyli polowania na oponentów PiS-okracji.  Po dwu latach – i tutaj paradoksalnie Paweł Kukiz może trafnie przewiduje – system padnie. Pytanie tylko – czy wówczas będzie jeszcze w Sejmie jego ugrupowanie, czy jego członkowie nie zostaną pojedynczo lub małymi grupkami wyłuskani przez obecnego zwycięzcę wyborów.

    A tytułowa dziewczyna Bonda? Może będzie premierem-zderzakiem – jeśli tak, to tylko do pierwszych kłopotów. Nie jest to jednak wcale takie pewne. Już pojawiły się – wśród prominentnych działaczy PiS-u – opinie, że premierowanie „dziewczyny Bonda” wcale nie jest stuprocentowo pewne. Się zobaczy po ukonstytuowaniu parlamentu i uzależnia od woli prezydenta  Dudy (wątpliwego prezydenta wszystkich Polaków).

   A co będzie miał elektorat? Tu odpowiedź wymaga przytoczenia anegdoty o pożytkach z hodowli gołębi.  Pożytek z gołębi jest dzielony następująco:  jastrząb ma mięso, wiatr ma pierze, a gospodarz – no cóż, ł…. świeże.  To znaczy tyle: elektorat będzie miał niespełnione obietnice i może na kilka lat uodporni się na manipulacje wyborcze. Z naciskiem na słowo „może”.

Marionetki i wisielcy czyli teatrzyk sułtana Jarosława

   Jarosław Kaczyński odkrył u siebie nową pasję – pasję do robótek ręcznych i inszych  rozrywek. W tej kampanii, jak to określają Hiszpanie,  lubi hacer ganchillo (albo: hacer aguja) tj. szydełkować. W poprzedniej (tj. prezydenckiej) polubił grę na dudach – instrumencie podwójnym.

    Ale jak to z upodobaniami Wodza (El Jefe, lub Comandante) bywa, szybko się nuży i zmienia zabawki. Przed szydełkowaniem i graniem na dudach było tabletowe transmitowanie przemówienia „technicznego premiera” Glińskiego. Zabawką był oczywiście tablet  i całe jego wyposażenie oraz osoba (socjologa!!!) jako kandydata (najpierw) na owego premiera, potem zaś na prezydenta Warszawy (w 2013 r. przy okazji referendum w sprawie odwołania Hanny Gronkiewicz-Waltz).  Robótki, zabawki i inne przybory zostają odstawione do kąta. Ale to i tak nienajgorszy ich los –  leżą i pokrywa je  tylko kurz. Wystarczy je przetrzeć lub przetrzepać i przypomnieć, kto nimi włada. Można to zrobić nawet pod osłoną nocy, pozornie w skrytości, ale z pokazaniem otoczeniu, kto tutaj rządzi.

Gorzej bywa , gdy Comandante zmienia reguły gry – opuszcza warszawsko-żoliborski plac zabaw i udaje się do teatru lalkowego.  Wówczas zabawki okazują się być marionetkami. A z marionetkami to już tak jest, że – jak powiadał Stanisław Jerzy Lec – łatwo je zamienić w wisielców, ponieważ sznurki już są. Laleczka Aguja-Beata zdaje sobie z tego sprawę i dlatego powiada, że PiS-presidente ma zawsze rację. Prezydentowi Wątpliwemu przypomniano tę normę w trakcie owego wieczorno-nocnego spotkania; dlatego już wetuje ustawy, choć na ich merytorycznych i prawnych aspektach się nie zna. Ale mus to mus: el Jefe zadecydował. Na razie tylko jedna laleczka, o wdzięcznym imieniu Antoni, podskakuje i podryguje. Do czasu, gdyż owe wyskoki nie  wynikają z buntu laleczki, lecz z decyzji i woli Comandante.  Zajdzie potrzeba, to i jej sznurki się skróci lub zamieni na  solidniejsze wiązania. Była tylko jedna taka laleczka (o imieniu Kazimierz), która uwierzyła, że  z pozycji marionetki może wyzwolić się na samodzielność premierowania. Skończyła jako (symboliczny) wisielec i już nie podskakuje. Inne marionetki w teatrzyku PiS-kukiełek nawet nie udają, że są czymś innym niż marionetkami. Ich głosy i opinie to echo wypowiedzi Comandante. Posłuchajcie  laleczek Joachim  (poco a poco przypominającej laleczkę Ribbentropp ze spektaklu Dritte Reich) lub Jacek (od króla Sasa). Nikt przecież nie śmie zagrać przy Jankielu (perdón! Jarosławie) i to, co błędnie bierze się za tych kukiełek głosy, w istocie jest echem oracji el Jefe.

Podobnie będzie i teraz: Aguja będzie premierem, albo i nie będzie, prezydent będzie miał coś do gadania, albo pozostanie mu funkcja pilnowania dekoracji i baczenia, aby w Polsce nie pojawiło się nic, co mogłoby zaćmić geniusz Sułtana z Żoliborza (wg określenia jednej z nielicznych laleczek – Ludwik jej było – której udało się urwać ze sznurków i nawet ocalić życie).

Marionetki są, sznurki również, w przypadku niesubordynacji wystarczy uruchomić zapadnię politycznego niebytu. Widownia siada, zaczynamy przedstawienie pt. „IV RP –  odc. II Odbudowa Polski z ruin„.

Katolicyści polscy

  Naszą radykalną prawicę oburza fakt, ze gdziekolwiek na świecie może istnieć kultura i obyczaje odmienne od kultury i obyczajów polskiego grajdołka. No jakżeż to: przecież Polska zawsze  jest (i była) Mesjaszem narodów i przedmurzem wiary. Z tego oburzenia właśnie  uchodźców wojennych nazywa się  islamistami – poprzez zestawienie dwu słów: islam i terrorysta. Ale – właśnie! Ten sam wzorzec słowotwórczy można wykorzystać dla utworzenia innego dźwięcznego terminu:

Katolik+ integryzm + nacjonalizm = katolicysta.

To określenie odnosi się do  następującej kategorii osób:

a]  deklarujących wiarę katolicką, ale nie akceptujących uchwał i konstytucji II Soboru Watykańskiego, zwłaszcza odnoszących się do dialogu międzyreligijnego i ekumenizmu oraz aggiornamento (czyli unowocześnienia i otwarcia Kościoła na świat);

b] z obszernego dorobku papieża Jana Pawła II wybierających wyłącznie fragmenty dotyczące „cywilizacji śmierci”, pomijających zaś papieskie stanowisko w kwestii nie tylko ekumenizmu, ale również treść  rozważań i orędzi o uchodźcach i imigrantach;

c] praktycznie odrzucających ewangeliczne cnoty „miłości bliźniego”, „caritas” i empatii wobec cierpienia;

d] zastępujących Dobrą Nowinę miłości i wsparcia dla człowieka i jego drogi życiowej przez system zakazów, kar i ekskomunik, czyli zastępujących regułę Jana Pawła II głoszącą że „człowiek jest drogą Kościoła”  średniowieczną zasadą „Kościół drogą człowieka”;

e] wciągających katolicyzm w sferę polityki i poparcia dla jedynej słusznej siły.

Katolicyści są to ludzie, o których (nie używając tego terminu) ks. prof. Tischner powiadał, że są wyznawcami „religii schorowanej wyobraźni”. Wg ks. Tischnera „Kościół schorowanej wyobraźni [czyli właśnie katolicyści] nie lubi rozumu. Wybiera wspólnotę, aby się zagrzewać i podgrzewać do boju, ale jest pozbawiony nadprzyrodzoności.”.  I dodaje: „…nie jest to Kościół apostolski. Byłby apostolski wtedy, gdyby apostołował, ale on – wbrew pozorom – nie apostołuje. On „mówi swoje” i czeka, aż inni przyjdą, posłuchają i przyłączą się. Ten Kościół staje się coraz bardziej Kościołem „ideologii religijnej” – ideologii, której zadaniem jest „demaskacja”. I po trzecie: nie jest to Kościół łaski. Jest to raczej Kościół moralnych potępień, od których nie ma ucieczki.”

Personalizacja „katolicystów polskich” nie jest trudna – nie kryją się ze swoimi antychrześcijańskimi poglądami i postawami. W kręgu duchowieństwa są to  niektórzy arcybiskupi, biskupi,  księża i diakoni, którzy straszą Polaków apokalipsą, jaka grozi nam, jeśli przyjmiemy uchodźców, zwłaszcza zaś takich, którzy nie są chrześcijanami. Można tu wymienić księży prof. teologii na Wydziale Teologicznym UAM na  w Poznaniu i UKSW w Warszawie,  ksiądz prowadzący zakład „Caritas” [!!!]  w Rabie Wyżnej, księża poznańscy  opiekujący się katolickim stowarzyszeniem młodzieży w Poznaniu pracujący w VIII Liceum, opiekun Stowarzyszenia Rodzin Katolickich w Legnicy, ks. dyr. radia diecezjalnego z Wrocławia, że nie wspominając o ojcu dyr. z Torunia.  Wyjątkowo dużo jest tutaj opiekunów i wychowawców młodzieży – warto więc przypomnieć Staszica związku wychowania tej kategorii osób z losami Rzeczpospolitej.  Wśród episcopoi – czyli wyższych przedstawicieli instytucji kościelnych – nie brakuje abp. Hosera, Dydycza, bp. Frankowskiego, Ryczana, a ostatnio dołączył do nich bp Libera porównujący uchodźców do Krzyżaków.

Wśród polityków i publicystów (mniej lub bardziej „niepokornych”) prym niewątpliwie wiodą Jarosław Gowin (uczeń ks. Tischnera i rektor Szkoły Wyższej im. Tischnera , który nie przyswoił sobie nauk swojego Mistrza np. pracy „W krainie schorowanej wyobraźni”), Jacek Sasin, Paweł Lisicki piszący „od rzeczy” w tygodniku „Do Rzeczy”. Tomasz P. Terlikowski, Piotr Skwieciński i wielu innych, których wszystkich tutaj nie mogę uhonorować.

Gowin mający się za katolika powiada, że  papież Franciszek nie ma racji, gdy apeluje, aby każda parafia przyjęła choćby jedną rodzinę uchodźców. Paweł Lisicki twierdzi, że „Masowy napływ muzułmańskich rodzin do katolickich parafii jest prostą drogą do upadku i tak już mocno osłabionego chrześcijaństwa na Zachodzie..” i  ostrzega, że pomoc uchodźcom jest „kapitulacją i samobójstwem”. Dodaje też, że Ewangelia wcale nie nakazuje kochać bliźniego swego jak siebie samego, lecz odwrotnie – kochać siebie bardziej niż bliźnich.  Piotr Skwieciński z kolei zabierałby z uchodźczych łodzi tylko chrześcijan, a pozostałych odholowywałby poza morskie granice terytorialne na Morzu śródziemnym.

Wspomniani politycy i publicyści dopuszczają się jeszcze jednej antychrześcijańskiej interpretacji twierdząc, że przybysze z obozów dla uchodźców nie są uchodźcami lecz imigrantami, gdyż w tych obozach już nie grozi im utrata życia. Ta interpretacja hańbi jej autorów, z których  żaden nie zająknął się, czy chciałby w takim obozie spędzić jakiś czas jako uchodźca – tzn.  starałby się przeżyć  z rodziną cały miesiąc za bon o wartości 13-15 dolarów. Nie odniósł się też do informacji, że ONZ-owskiej agencji ds. uchodźców brakuje środków na stworzenie minimum humanitarnych warunków w tych obozach.  No cóż, bycie „katolicystą” zobowiązuje zamykać oczy na cudze dole i niedole oraz cierpienie, zobowiązuje też  do rezygnacji z solidarności.

 Na szczęście jeszcze mamy w Polsce (ale jak długo pozwoli im się wypowiadać) katolików, którym postawa „katolicystów” jest obca. Przytoczę opinie i oceny kilku z nich.

Ksiądz prof. Alfred Wierzbicki (etyk z KUL) stwierdza,: „…najwięcej zaszkodzili w Polsce publicyści tzw. katoliccy. Kiedy słuchałem niektórych z nich, ….. , to wręcz czerwieniłem się ze wstydu. Dlatego, że próbuje się dzielić uchodźców na chrześcijan i nie-chrześcijan.” I dodaje znamienne „To bardzo mi przypomina sytuację związaną z exodusem Żydów w latach 30. Wtedy też były takie tragiczne wydarzenia, że statki z Żydami kursowały od jednego wybrzeża do drugiego.” Uważa on, że w Polsce przyczyną nienawiści wobec obcych i uchodźców jest rosnący egoizm i że nie jesteśmy społeczeństwem otwartym. Trafne jest stwierdzenie Prof. Wierzbickiego, że „nienawiść sączy się strumykami, ale potem wylewa rzeką”. Nienawiść strumykami sączona przez „katolicystów”.

Dominikanin ojciec Tomasz Dostatni tak ocenia przytoczoną wyżej wypowiedź Lisickiego: „…dlaczego wezwanie do niesienia pomocy uchodźcom, z odwołaniem do chrześcijańskich wartości, wywołało taką reakcję publicystyczną Lisickiego? Odpowiedź znajduję w chęci wypowiedzenia każdej głupoty, aby samemu zostać zauważonym.[…] Muszę to powiedzieć dosadnie: Paweł Lisicki jest klasycznym produktem postkomunistycznej odmiany homo sovieticus, w powłoczce katolicko-narodowo-konserwatywnej. Mamy wolność słowa, papier wiele wytrzyma, ale ten rodzaj krytyki i ujadania przeciwko papieżowi Franciszkowi, który – jak mało kto z ludzi Kościoła – rozumie biedę, wykluczenie i nędzę, po prostu nie przystoi.”

I na koniec celne podsumowanie ze strony ks. Andrzej Lutera:

Patrzę na młodych ludzi z ONR -u. Zapewne większość z nich nawet nie wie, co to był ten ONR. Fanatyczni, tworzą atmosferę nienawiści i lęku przed innością, przed obcym, przed uchodźcą. Piętnują zło tego świata.

Mają wsparcie „duchowe” także wśród niektórych duchownych, i polityków, którzy bardzo lubią rozprawiać o wartościach chrześcijańskich. Wydaje mi się, że w istocie są to postawy tchórzliwe, bo nienawiść zawsze podszyta jest tchórzem. Mam jednak poczucie, że zjawisko to nabiera w naszym kraju rozpędu. Najgorsze, że podkład ideowy czerpany jest z chrześcijaństwa, a tak naprawdę trudno wyobrazić sobie postawy bardziej antychrześcijańskie.”

Są też głęboko ekumeniczne i ewangeliczne działania arb. Skworca i bp. Nadarko oraz wielu innych – anonimowych . Są  więc mądrzy ludzie w polskim katolicyzmie, ale tak się składa, że ich głos jest coraz słabiej słyszalny i jest też – chyba – instytucjonalnie tłumiony.

„Katolicyści” narzucają swoją narrację.  Czy krzepnie schizma „katolicystów”  w polskim kościele?

[Źródła: wypowiedź ojca T. Dostatniego dla „Wyborczej”, wywiad Anny Gmiterek-Zabłockiej z ks. prof. Wierzbickim – obydwa z 8 września br., komentarz ks. Andrzeja Lutra z jego konta na Facebooku – cyt. za GW z 13 września br., art. Piotra Żytnickiego Tomasza Nyczki z 2015-09-14 http://wyborcza.pl/1,75478,18811057,ksieza-hejtuja-uchodzcow-w-sieci.html,  art. Katarzyny Wiśniewskej 2015-09-19 pt. „Franciszek nie jest ich papieżem”.]

 

Chcieliśmy, to mamy, panikę i paranoję w PiS-tomacie

           Tytuł tej wypowiedzi jest trawestacją wiersza K. I. Gałczyńskiego, uzupełnionego o współczesne realia.  Dla przypomnienia: tomat to  stara (przed pojawieniem się  dystyngowanej nazwy „ketchup”) nazwa sosu/przecieru pomidorowego, natomiast panika i paranoja to kategorie z obszaru psychologii społecznej, których zadaniem jest charakterystyka mentalności i/lub nastrojów społecznych.

      Panika (moralna lub medialna (określenia często używane zamiennie) to, wg Sheldona Ungara (w pracy z 2001 r. pt.:„Moral Panic and the Risk Society„) to pojęcie „..najbardziej użyteczne jako narzędzie badania zakresu występowania oraz charakteru społecznych lęków i obaw”. Jest to sytuacja, w której „stany, wydarzenia, osoby lub grupy osób zaczynają być określane jako zagrożenie dla wartości i interesów społecznych”. Swój wkład w wywoływanie i pogłębianie paniki medialnej (moralnej) mają (wg Ungara):

a] redaktorzy, kaznodzieje, politycy i inne prawomyślne jednostki – razem   wznoszący moralne barykady;

b] eksperci formułujący diagnozy i przywołujący stare sposoby rozwiązania problemów;

c] media papierowe i elektroniczne tworzące negatywne  stereotypy i utrwalające wspomniane lęki i obawy.

Elżbieta Czykwin (Stygmat społeczny) podkreśla, że ta panika (dla której media są instrumentem), ma zawsze charakter moralny i stygmatyzujący. Obiektami takiej paniki z przeszłości, jak i z  najbliższej nam rzeczywistości społeczno-politycznej bywały i są np.:  np. seksualna „wolność”, młodzieżowe subkultury, feminizm i tzw. potwór gender, homoseksualizm łączony z AIDS, pedofilia, ale także uchodźcy, wyznawcy innej religii, satanizm. Podobnie jest również z obowiązkiem szkolnym dla 6-latków i była (w latach 2008-9) świńska i ptasia odmiany grypy itd.  Histeria wokół takich zjawisk ma sprawiać wrażenie, iż wszystkie te zjawiska są codziennymi i powszechnymi  oraz zagrażającymi wszystkim obywatelom sytuacjami. Niektóre grupy stwarzają wręcz fikcyjnego wroga, aby zyskać zainteresowanie, poparcie i chęć obrony ich racji ze strony społecznej widowni.

  Na podstawie badań z zakresu socjologii i psychologii społecznej okazuje się np., że większość ekspertów z dziedziny rytuałów satanistycznych i walk z sektami  stanowią fundamentaliści chrześcijańscy, zainteresowani, ze względów teologicznych, wzniecaniem paniki moralnej i aktywności satanistów.

W przypadku wspomnianych odmian grypy za histerią mającą zmusić do zakupu dużej partii leków stały koncerny farmaceutyczne. Warto przypomnieć, z jakimi zarzutami i  obelgami (słowo „morderczyni” i „morderstwo” też było często używane) spotkała się ówczesna minister zdrowia Ewa Kopacz odmawiając zakupu szczepionek, które – jak potem okazało się – były niepotrzebne, nieskuteczne, a dla niektórych kategorii pacjentów wręcz niebezpieczne.

Paranoja społeczna również nie jest pozytywnym elementem myślenia zbiorowego. Wg Rodericka M. Kramera (praca z 2004 r. pt. Collective Paranoia: Distrust between Social Groups) paranoja zbiorowa to  “…odpowiedź na fałszywe lub wyolbrzymione przekonania zbiorowe, które skupiają się wokół idei  bycia nękanym, zagrożonym, skrzywdzonym, ujarzmionym, prześladowanym, oskarżanym, poddanym znęcaniu, niesprawiedliwie traktowanym, dręczonym, lekceważonym, szkalowanym przez wrogą grupę obcą lub grupy obce.”

Względnie łatwymi do uchwycenia objawami paranoi politycznej są: egocentryzm i narcyzm moralny, podejrzliwość, założenie złej woli,  przypisywanie spiskowych zamiarów.

Z paniką i paranoją społeczną często wiąże się mowa nienawiści (retoryka nienawiści) kreując je i wzmacniając panikę i paranoję w charakterystyce i ocenie rzeczywistości społecznej.

Właśnie z takim stanem rzeczy mamy do czynienia w Polsce AD’2015. Na początku były „kelnerskie” taśmy, potem ponownie problem wieku emerytalnego (z obietnic zmiany którego po wyborach prezydenckich wycofał się niezgrabnie nowy prezydent), po raz kolejny obowiązek szkolny dla 6-latków i oczywiście – najbardziej głośny ostatnio – problem uchodźców jako rzekomego zagrożenia dla tożsamości narodu (przytaczam opinię szefa PiS-u z ostatniego wystąpienia sejmowego) i  zagrożenia dla chrześcijaństwa w Polsce  oraz Polaków niezależnie od płci i wieku. Straszy się ucinaniem w Polsce głów i podrzynaniem gardeł, gwałtami (jakby sami nasi rodacy takich zbrodni się nie dopuszczali), wysadzaniem zarodków. Przodują tutaj – a jakże – p. posłanki i posłowie Beata Kempa, Marzena Wróbel, Zbigniew Girzyński, Joachim Brudziński,   oraz nieoceniony Jarosław Gowin słyszący krzyk zamrażanych zarodków.  Nie mogąc  wprost odrzucić obowiązku przyjmowania uchodźców (przyjętego poprzez fakt przynależności do UE i akceptację negocjowanego przez Lecha i Jarosława  Kaczyńskich traktatu lizbońskiego) głosi się postulat przyjmowania wyłącznie chrześcijan i ludzi z naszego kręgu kulturowego. W swojej panikarsko-paranoidalnej zapiekłości zapomina się, że taki postulat jest i tak  rasistowski oraz narusza polską konstytucję.

Sprawa uchodźców – wyzwisk, obelg i gróźb skierowanych pod ich adresem (całej tej mowy nienawiści uruchomionej w przestrzeni publicznej i medialnej) jest ważna też z jeszcze dwu powodów. Po pierwsze: krokiem następującym po niej  z reguły są pogromy. Dowody są dobitne: po słowach dyskryminacji i nienawiści w latach 30. ub. wieku w Niemczech pojawiły się sterowane przez nazistów pogromy, potem ustawy rasowe, a na końcu eksterminacja nie-Aryjczyków. W Indiach okresowo wyznawcy hinduizmu dokonują pogromów chrześcijan, podobnie dzieje się w niektórych krajach Afryki oraz Azji. Po drugie: w każdej z tych sytuacji ujawnia się zadziwiająca okoliczność: zdecydowana większość boi się mikroskopijnej mniejszości. I tak w Niemczech hitlerowskich 65 mln Niemców (których duża część została zmanipulowana przez propagandę nazistowską) przestraszyło się 500 tyś. ludzi pochodzenia żydowskiego i kilkudziesięciu tyś. Romów oraz kilku tysięcy psychicznie chorych. W rezultacie zakończyło się to bierną (częściej) lub czynną akceptacją dla eksterminacji tych grup społeczeństwa. W Indiach 800-900 mln wyznawców hinduizmu boi się 3 mln chrześcijan – dlatego regularnie powtarzają się ich pogromy.  U nas w Polsce w latach międzywojennych też były pogromy organizowane przez ONR (nazwa brzmi znajomo – nieprawdaż!), a i po wojnie (np. w Kielcach i Krakowie po 1945 r.) też miało to miejsce.

Problem zachowań i praktyk, na skutek  których zdecydowana większość boi się mikroskopijnej mniejszości, analizuje Arjun Appadurai  w pracy Fear of Small Numbers. An Essay on the Geography of Anger (Duke University Press, 2006 r.).  Próba skłonienia polityków i dużej części żurnalistów-churnalistów, aby zechcieli sięgnąć do tej pracy, nim po raz kolejny wywołają panikę i uruchomią myślenie paranoidalno-spiskowe, jest skazana na niepowodzenie. Dlatego panika i paranoja nadal będą sobie swobodnie hasać w polskiej przestrzeni społecznej, będą powodować zatrzymania turystów (jak ostatnio przybyszów z Malty, którzy jako południowcy są nieco bardziej śniadzi niż polskie „prawdziwki”) jako uchodźców. Gdy ta panika i paranoja zgrają się w pełni ze stadionową i pozastadionową mową nienawiści – pojawią się lincze, pogromy i inne „piękne przejawy” rodzimej „szczujności” (od szczucia). Ci, którym obca jest mowa nienawiści, panika oraz paranoja będą się czuli jak skumbrie w tomacie (jak w oryginale w wierszu Gałczyńskiego).

Pan Prezydent milczy. Zapewne myśli, w jaki sposób nie narazić się swoim kolegom partyjnym (wszak taka panika i paranoja to doskonała winda do wyborczego zwycięstwa) i nie podpaść UE, której członkiem-beneficjentem jesteśmy od ponad 10 lat.

Duda w dwu osobach – analiza „hermeneutyczna”

Historia i polityka robią czasami psikusy. Takim psikusem jest w Polsce obecność ludzi na dwu najwyższych (lub prawie najwyższych – ambicjonalnie) pozycjach. Mamy prezydenta Andrzeja Dudę i mamy przewodniczącego Piotra Dudę. Obydwaj  wszem i bowiem ogłaszają, że mają do zrealizowania misję powierzoną im przez Opatrzność. Istnieje poważne niebezpieczeństwo, że ta misja nie została zlecona przez Opatrzność lecz przez „Opaczność” zdegustowanego rządami PO elektoratu?

Czas na przeprowadzenie analizy „hermeneutycznej”.

Wg Wikipedii (wikipedia.org/wiki/Dudy) dudy to  drewniany instrument muzyczny dęty z grupy aerofonów stroikowych. Instrument znany był już w starożytności w armii rzymskiej, później popularny w orkiestrach wojskowych, potem w kulturze dworskiej i ludowej.  Gloger cytuje kilka polskich przysłów, które dzisiaj stają  się (być może) aktualne.

Jak dudy grają, tak skaczą”„Jak dudy nadmiesz, tak grają”, „Nie wie, w jakie dudy dąć”, czyli nie wie od czego zacząć lub co robić, Schować dudy w miech” oznaczające to samo, co „zwinąć chorągiewkę,”, „spuścić z tonu”, „położyć uszy po sobie” ,  Niedźwiedź zdechł, dudy w miech, itp.

Można wybierać między nimi i odnosić do sytuacji w naszym kraju. Pojawiają się  różne pytania, jak choćby to: „Jaki niedźwiedź dmie w dudy?”, a także „Jak skaczą (partyjni) politycy, gdy dudy grają?”. Są to pytania o gracza (dmuchacza) w ten aerofon stroikowy. Jeśli tym „dmuchaczem” jest wódz PiS-u, to jaką samodzielną rolę mogą odegrać instrumenty?

Jest tutaj  jednak i jeszcze inna perspektywa analityczna – może mniej instrumentalna, a bardziej hermeneutyczna i etyczna.

Otóż w języku hiszpańskim słowo „duda”  w roli rzeczownika (z rodzajnikiem la) oznacza „wątpliwość”, w formie zaś przymiotnikowej oznacza „wątpliwy”.  „Sin duda” oznacza „niewątpliwie”, „no cabe duda” znaczy „nie ulega wątpliwości”.

Odnosząc te ustalenia do naszych czołowych osób o nazwisku „Duda”. Czy te osoby są wątpliwe lub budzą wątpliwości? Sposób działania Piotra Dudy (don Pedro Duda) rodzi – no cabe duda - podejrzenie stronniczości. Nie przesłonią tego deklaracje o neutralności partyjnej, bo praktyka przewodniczącego informuje o czymś całkowicie innym.

 A prezydent Duda?  Jego (i jego adherentów) wypowiedzi w kwestii dojazdów na koszt Sejmu (czyli obywateli) do pracy zarobkowej  do  Nowego Tomyśla w trakcie wykonywania mandatu posła zawodowego  są „sin duda” niejasne – stąd konieczność prokuratorskiego postępowania. Nie chodzi bowiem o pieniądze (niewielkie zresztą), lecz o bardzo ważne zasady uczciwości i wiarygodności oraz dobrego wychowania. Także  deklarowane działania na rzecz wspólnoty są – no cabe duda – bardzo nijakie. Widać to było przy okazji obchodów 35-lecia powstania „Solidarności”, gdzie ważniejsza dla Prezydenta była jego rodzina niż faktyczni animatorzy i przywódcy Sierpnia’80.  Zachowanie pod pomnikiem na Westerplatte – odwrócenie się plecami do kobiety-premiera także nie pozostawia wątpliwości – pan prezydent ma kłopot z dobrym wychowaniem.

Jak dotąd społeczeństwo (obywatelskie) w tych kwestiach pozostaje w stanie określanym z hiszpańska „dudoso” czyli niepewności odnośnie prezydenta państwa i jego kultury osobistej oraz przewodniczącego związku o (historycznych głównie – nie tych dzisiejszych) zasługach.

Nadwiślańskie Radio Erewań

Za czasów słusznie minionego systemu sowieckiego w ZSRR, a także w innych krajach „obozu” krajów postępowych, funkcjonowały dowcipy o ówczesnej rzeczywistości zbudowane wg modelu pytań do „radia Erewań”. Było ich wiele, poniżej przytoczę jedno z nich;

„Pytanie słuchacza: Szanowna redakcjo, czy prawdą jest, że w Moskwie na Placu Czerwonym za darmo rozdają  samochody?

Odpowiedź redakcji: Szanowny słuchaczu – to prawda, tyle że nie w Moskwie, lecz w (ówczesnym) Leningradzie, nie na Placu Czerwonym, lecz na Prospekcie Newskim, nie samochody, lecz rowery, i nie dają, ale kradną.”

Trudno było przypuszczać, że w XXI wieku radio to wznowi swoją emisję  nad Wisłą, w Warszawie i całej Polsce – za sprawą prezydenta Andrzeja Dudy i jego sztabu wyborczego oraz PiS-u. Przy pełnej aprobacie zwolenników obietnic „gruszek na wierzbie” i silnym wsparciu trolli internetowych tłumaczących, co prezydent miał na myśli. Chociaż… – znając choćiażby obietnice i „tfurczość” z lat 2005-2007 – nie należy czuć się zaskoczonym. Może „ciemny lud” (określenie autorstwa Jacka Kurskiego) to kupi? Częściowo już „kupił” w maju, ale jeszcze „druga tura zakupów” w październiku.

Trudno inaczej bowiem potraktować obietnice przedwyborcze i tuż powyborcze prezydenta-elekta, obecnie już prezydenta zaprzysiężonego. Zaprzysiężonego jako prawdomówca?

W trakcie kampanii wyborczej i bezpośrednio po niej prezydent stwierdzał: „- Obiecałem, że podniosę kwotę wolną od podatku i może pan być pewien, że przygotuję taką ustawę. Mówiłem o obniżeniu wieku emerytalnego i też złożę odpowiednią ustawę, tak samo jak tę dającą każdej uboższej rodzinie 500 zł na dziecko”  (w wywiadzie udzielonym „Rzeczpospolitej”).

Dwa dni po zaprzysiężeniu ( 8 sierpnia – na spotkaniu z sadownikami w Lublinie): „- To pomoc przede wszystkim dla polskiej wsi. Ten plan musi być zrealizowany w absolutnym współdziałaniu z rządem. To rząd będzie musiał przygotować projekt ustawy. A w każdym razie nie wyobrażam sobie możliwości przygotowania tego projektu bez bardzo ścisłej współpracy, bo to jest poważna kwestia finansowa.”

Kilka godzin później zarzucił mediom dezinterpretację jego słów: „- Dzisiaj niektórzy dziennikarze i niektórzy politycy ochoczo manipulują moimi słowami, mówiąc, że wycofuję się z obietnic wyborczych. Otóż ja się z żadnych obietnic wyborczych nie wycofuję.”

I jeszcze jedna złota (a może skrzydlata) myśl prezydenta z wywiadu dla „Faktu”, w którym zapewnia, że pomysł (pomysł, rozwiązanie czy apel?) dopłat jest potrzebny: „ja się zwracam do rządu ze swoistym apelem, żeby to rozwiązanie wprowadzić, bo uważam, że ten program jest wręcz niezbędny.” Dodaje również: „- Jeżeli ktoś chce traktować moje słowa z kampanii, że przyjąłem na siebie zobowiązanie i że przygotuję wszystkie projekty ustaw, które doprowadzą do tego, że poprawi się sytuacja gospodarcza w Polsce, to będzie to zwykłe nadużycie.” Pojawia się też ni to ostrzeżenie, ni to groźba: „jeżeli rząd do tego nie przystąpi i nie będzie się na ten program zgadzał, a jasnej deklaracji podjęcia szybkich prac nad tą sprawą nie będzie do końca tego roku, osobiście przystąpi do przygotowania projektu ustawy”.

13 sierpnia zaś szefowa Kancelarii Prezydenta oświadcza, że projekty ustaw o dopłatach na dzieci i o obniżeniu wieku emerytalnego poddawane są ostatecznemu szlifowi i lada dzień zostaną wniesione do laski marszałkowskiej. Pełna (nie)zborność z wypowiedziami prezydenta!

Mamy tutaj wykorzystanie klasycznego wzorca informacji „Radia Erewań”: obietnice – zaprzeczenia informacjom początkowym –  zarzuty dezinterpretacji i oskarżenia mediów.

Gdyby była to tylko kwestia dopłat, można byłoby ten fakt potraktować w stylu: wiadomo wybory. Niestety, dotyczy to także innych kwestii, np. twierdzeń o Polsce w ruinie (jeszcze propagowanych w  lipcu br., których autorstwo PiS obecnie usiłuje przypisać Platformie).  Ta radosna twórczość obejmuje także propozycji o znaczeniu konstytucyjnym.  Igraszki przestają być zabawne.

Na koniec opis rysunku Andrzeja Mleczko z najnowszego nr 33 Polityki:  dzwonek do drzwi mieszkania pana prezydenta, który siedzi pod krzyżem na fotelu i czyta „Nasz Dziennik”. Drzwi otwiera Pierwsza Dama i widzi czarnoksiężnika (chyba) Merlina z symbolem czarnoksięskich mocy na głowie. Pierwsza Dama mówi: Andrzej, do ciebie.”

Poczekajmy na dalsze komunikaty „Radia Erewań”.

[Źródła wszystkich cytatów - prasa i portale internetowe z ostatnich kilku dni, a ilustracja wizualna  w postaci cytatów z materiałów wyborczych  dotycząca tych obietnic zamieszczona została w NaTemat z 13 sierpnia -  http://bit.ly/1Wlr8ql]

Partia „Gruszki na wierzbie”

Tworzy się nowa partia. Ma ona dźwięczną i łatwą do zapamiętania nazwę „Gruszki na wierzbie”.

Partia „Gruszki na wierzbie” w swoim programie proponuje:

A] Obniżenie wieku emerytalnego – ale nie do banalnych 60/65 lat, ale do  wieku lat 50; rozwiązanie połączone z gwarancją – dla każdego obywatela –  niewątpliwego osiągnięcia wieku 105 lat (ok. 1,5 tyś. osób w naszym kraju już osiąga lub zbliża się do tej granicy – nie może to więc być przywilej nielicznej elity); granica 105 lat nie jest wzięta z „sufitu”, albowiem dotychczasowe życzenia „sto lat, sto lat” stały się wytartym frazesem.

B] Gwarancję zdrowia powszechnego dla wszystkich – bez względu na tryb życia; jego realizacja skutecznie rozwiąże co najmniej dwie kwestie: kulawej i niedofinansowanej służby zdrowia oraz niereformowalności  biurokratycznej instytucji NFZ.

C]  Wprowadzenie zasiłku 5 tyś. zł miesięcznie na każde dziecko w rodzinie: PiS-owskie 500 zł to niedopuszczalny minimalizm. W ten sposób rozwiąże się  problem zapaści demograficznej narodu, gdyż spowoduje gremialny powrót „dzietnych” rodzin Polaków z emigracji (zwłaszcza z Wlk. Brytanii oraz Irlandii) oraz ustrzeże rodaków (także tych  powracających) przed ryzykiem zarażenia się niebezpiecznymi wirusami kultury zachodniej takimi jak „genderyzm” i walka z przemocą w rodzinie, a także uchroni Polskę przed koniecznością „importu” obcokrajowców dla ratowania naszego systemu emerytalnego. Mec. Giertych i jego kręgi polityczne, a także Kościół – zwłaszcza ks. prof. Dariusz Oko – będą niesłychanie usatysfakcjonowani i będą mogli wziąć misjonarski urlop.

D] Podwyższenie kwoty wolnej od podatku do poziomu 10 tyś. euro (czyli ponad 40 tyś. zł). PiS-owski postulat  8 tyś. zł jest niedopuszczalnym minimalizmem. Cel, jaki się osiągnie: wszystkim będzie się żyło dostatniej (że co, że to hasło Gierka – ale jakie fajne!!!). Wzrośnie „przelew” i z kryzysu wyjdzie przemysł spirytusowy. W połączeniu z umasowieniem motoryzacji przyczyni się to do rozwoju przemysłu kamieniarsko-nagrobkowego. Zniesie się wszelkie ograniczenia w ruchu drogowym wynikające z kodeksu drogowego i wprowadzi powszechny dostęp do broni palnej  – nikt nie ma prawa krępować ułańskiej fantazji  obywateli. Podwyższenie kwoty wolnej od podatku  obowiązywać będzie tylko do czasu, gdy możliwa stanie się  całkowita likwidacja wszystkich podatków (nie tylko PIT-ów, ale i CIT-ów i VAT-ów). W realizacji tego zadania należy zjednać sobie przychylność Anioła Stróża Polski i Ducha Świętego – poprzez budowę w każdej gminie Świątyni Opatrzności Bożej (takiej samej, jak warszawska) lub repliki Bazyliki Licheńskiej. Przemysł budowlany i inne branże związane z takimi budowlami odżyją!!!. W ten sposób zrealizuje się postulat reindustrializacji naszego kraju i żadne inne inwestycje nie będą już potrzebne.

E] Wprowadzenie JOW-ów, a z czasem – OJE czyli okręgów jednoosobowego elektora (wyborcy) (w osobie „ekscelencji – przywódcy partii i narodu” na szczeblu centralnym oraz jego pomniejszych  pełnomocników w gminach, miastach i województwach) we wszelkiego  rodzaju wyborach.  Po wprowadzeniu JOE posłów, senatorów, radnych i in. przedstawicieli  społeczeństwa mianować będzie Przywódca Partii – Najwyższe Światło i Ucieleśniona Inteligencja Narodu. Uczestnictwo w wyborach stanie się zbędne – gdyż jest straszliwie męczące dla rodaków.  Najwyższego Przywódcę partii i narodu wybierze się w ogólnonarodowym castingu głosując przy pomocy sms-ów. Krótka lista dopuszczonych do castingu: Kukiz-basza, Kim-Oko, Imam Korwin, Szeryf  Ziobro, Guru Gowin, Lady Kempa. Nie przewiduje się innych uczestników przedbiegów: co za dużo, to niezdrowo.

Czy są sprzeciwy? Nie widzę, znaczy się  wszyscy są za. Dziękuję za poparcie.

Mity polskie

Spis mitów:

I. Mit pierwszy: świeckość państwa
 II. Mit drugi: tolerancja
III. Mit trzeci: wysoka jakość polskiej klasy politycznej
IV. Mit czwarty: demokratyczności i otwartości polskiego systemu partyjnego                                
V. Mit piąty: polska jakość dziennikarska    

Czas zacząć demaskować mity, które owładnęły świadomością Polaków i które są nagminnie wykorzystywane przez polityków oraz media-workerów.  Jest ich sporo, ale na początek wypada zajęć się dwoma najgłośniejszymi : mitem świeckości państwa oraz mitem o głębokiej tolerancji dużej części naszego społeczeństwa. Później będzie można zająć się innymi iluzjami naszego myślenia zbiorowego.

I. Mit pierwszy: świeckość państwa.

Art. 25 Konstytucji RP deklaruje  bezstronność czyli świeckość instytucji państwa oraz  autonomię i niezależność  działania tychże instytucji państwowych i związków religijnych we właściwych dla siebie zakresach działania. Ale pospolitość skrzeczy – jest instytucja, która nagminnie łamie te reguły, zresztą przy bierności lub nawet cichej akceptacji podmiotów odpowiedzialnych za realizowanie konstytucji i stanie na straży państwa prawa. Zaciera się granica między takimi sferami życia, które w antropologii określa się mianem „sacrum” oraz „profanum”.  Na gruncie socjologii temu rozróżnieniu odpowiada wyodrę-bnienie przestrzeni: prywatnej oraz publicznej. (Obszernie problem ten badają  A. Giddens w pracy „Stanowienie społeczeństwa” oraz M. Marody i A. Poleszczuk w pracy „Przemiany więzi społecznych”).  Powyższa uwaga jest wyłącznie sygnałem wagi zagadnienia i informacją, gdzie można znaleźć szczegółowe analizy tej kwestii.  Tutaj chcę zająć się praktykami obecnymi w naszym życiu publicznym.

Praktyczny sens ma wyodrębnienie, którego dokonał swego czasu niedawno zmarły prof. Piotr Winczorek.  Wskazał, że w przestrzeni publicznej istnieją dwa znacząco różne obszary:  publiczna przestrzeń  kulturowo-obywatelska oraz  publiczna przestrzeń instytucjonalna.

Przestrzenie

Przestrzeń publiczna kulturowo-obywatelska jest przestrzenią ułatwiającą publiczne praktyki ujawniania wiedzy, intencji oraz uczuć poprzez zachowania (działania) i  komunikowanie. W jej ramach tworzy się współwiedza, współodczuwanie oraz dokonuje się praktyczna integracja różnorodnych wspólnot Polaków. W jej obszarze są w naturalny sposób obecne wszelkie materialne i symboliczne wytwory o charakterze kulturowo-religijnym (np. kościoły, pomniki, tradycje itp.).

Przestrzeń publiczna instytucjonalna obejmuje działania instytucji państwowych w obszarze tworzenia i stosowania prawa oraz realizacji uprawnień do stosowania władzy.

Tutaj pojawia się problem,  gdy jedna z istniejących wspólnot (grup) obywateli lub instytucji usiłuje narzucić swoją wiedzę, swój obraz świata i swoje emocje  innym  wspólnotom. Wówczas dokonuje  zawłaszczania sfery publicznej. Znacząco różne, a jednak często i świadomie – z polityczną intencją –    granice tych przestrzeni przez część hierarchii Kościoła katolickiego i niektóre partie polityczne  są naruszane, a sfera kulturowa bywa traktowana jako domena religii i tradycji religijnej – zgodnie z funkcjonującą tezą,  że  „prawdziwy Polak to katolik”.  Dokonuje się to wówczas, gdy partia polityczna ze swoją ideologią  i/lub kościół (związek wyznaniowy), uzurpują sobie prawo narzucania swoich nieoczywistych i niebezspornych wartości oraz norm innym wspólnotom, a zwłaszcza gdy poprzez prawo i wykorzystywanie instytucji władzy egzekwuje ich bezwzględne (często bezrefleksyjne) stosowanie przez wspólnoty i obywateli niepodzielające tych wartości.  Dokonuje się to również poprzez ekspansję symboli jednej religii do instytucji świeckiego (ponoć) państwa.

Wówczas sfera publiczna w obu swoich wymiarach (kulturowo-obywatelskim oraz instytucjonalnym) przestaje  być przestrzenią koordynacji integracji celów działań oraz interesów grup i ich sfer prywatnych,  staje się natomiast  obszarem konfliktu i podziału na antagonistyczne „plemiona”.

Z taką sytuacją mamy do czynienia w naszym kraju, niekiedy przy wsparciu tych instytucji państwa, które powinny stać na straży  świeckich i demokratycznych praw obywateli. Państwo przestaje być dobrem wspólnym (czyli świeckim ze względu na zróżnicowanie światopoglądowe obywateli) przekształcając się w domenę fundamentalistycznego dyktatu. Przykładów takiego dyktatu jest wiele, ich lista stale się rozrasta.

Oto ta lista:

  1. Religijna oprawa imprez i świąt państwa, które z definicji jest świeckie, a także „procedury” poświęcania urządzeń użyteczności publicznej, np.  drukarni Gazety Wyborczej  i  I linii metra w Warszawie ( w latach 90.). Od tej  procedury odstąpiono przy II linii. Niekiedy dochodziło do absurdalnych sytuacji, że inauguracja sanitariatu miejskiego musiała odbyć się w obecności biskupa (Opole).
  2. Stopniowa likwidacja świeckości szkoły poprzez obecność katechezy (zamiast wiedzy o religiach) w szkole i skuteczne blokowanie lub eliminowanie etyki z zajęć szkolnych., Należy wspomnieć o sytuacjach narzucania obowiązku praktyk religijnych – obowiązkowe msze na inauguracje roku szkolnego, modlitwy przed np. lekcjami matematyki lub  przed posiłkiem w stołówce szkolnej, obowiązkowy udział w rekolekcjach. Obserwuje się silną ingerencję kościelną  w programy i podręczniki szkolne – nie tylko poprzez walkę z tzw. potworem gender, ale nagonkę na  bezpłatny podręcznik do nauczania początkowego.
  3. Nadużywanie tzw. klauzuli sumienia w służbie zdrowia i farmacji (i nie tylko tam), prowadzące do pozbawiania obywateli prawa do świadczeń, terapii medycznych  oraz leków – przewidzianych przez procedury medyczne i uznanych przez WHO. Klauzula sumienia (w połączeniu z Deklaracją Wiary) ma znaczyć więcej niż przysięga Hipokratesa i cała deontologia lekarska.
  4. Pośrednio lub bezpośrednio z tą  klauzulą wiąże się też sytuacja nadużywania przepisów o obrazie uczuć religijnych, które stają się narzędziem cenzury. Dzieje się to wg zasady: Nie widziałem bądź nie zrozumiałem, ale ksiądz lub polityk powiedział, że obraża się uczucia religijne lub godność Polaka – zatem należy ukarać „wichrzycieli” naruszających moje dobre samopoczucie. Dotyczy to sztuki, literatury, filmu i   innych takich obszarów artystycznej ekspresji, a w efekcie mamy wieloletnie procesy wszczynane z oskarżenia publicznego. A wydawałoby się logiczne, że  osoba, która czuje się urażona, sama wszczyna postępowanie i przede wszystkim sama dowodzi naruszenia prawa lub dobrych obyczajów.  Kościół i reprezentujące go partie i posłowie nie dopuszczą jednak do tego, aby w takich kwestiach tryb publiczno-skargowy został zastąpiony przez tryb skargi cywilnej. Ten drugi nakłada obowiązek dowodu na skarżącego.
  5. Obrona tradycyjnego modelu rodziny z wszystkimi jej zaletami i przywarami (a tych jest wystarczająco dużo); szczególnie widoczna w takich kwestiach jak przemoc w rodzinie, bioetyka rozrodczości itp. Katolickie ostre potępienie konkubinatów i  uznanie ich za największy grzech nie idzie w parze z uznaniem gwałtu za czyn godny publicznego (choćby w  kazaniu) potępienia.
  6. Dekretowanie, kto może być wybierany w do parlamentu lub samorządu. Rozpoczął tę licytację bp Michalik, gdy był ordynariuszem lubuskim, a kontynuował potem jako przewodniczący konferencji episkopatu wskazując, na kogo mają obowiązek głosować Polacy. Ochoczo do tego przyłączali się inni hierarchowie. Tutaj warto przypomnieć wypowiedź abp gdańskiego Sławoja-Głodzia, który już w 2009 r. (krótko po objęciu archidiecezji gdańskiej)  stwierdził: ” (abp) …Kościół powinien włączyć się w wybory samorządowe, głosować i wskazywać właściwych kandydatów …. Wybory samorządowe nie są wyborami politycznymi, one mogą mieć skutki polityczne Księża powinni się w nie włączyć, to znaczy głosować i wskazywać właściwych kandydatów.  …… (dziennikarz): Z ambony? (abp)…..Każdy środek jest dobry ……. Ja to mówię samorządowcom od lat, oni muszą to wiedzieć, tak jest i tak będzie.” (GW –  wyd. gdańskie, grudzień 2009 r.)
  7. Wywłaszczanie społeczeństwa w ramach restytucji mienia kościelnego zabranego w w latach 40. i 50. w PRL (tzw. dobra martwej ręki). Oprócz słusznie dokonywanej restytucji dopuszczono się  też wielu działań  – niekiedy o charakterze kryminalnym. Pojawiły się też żądania zwrotu mienia i budynków oddanych dobrowolnie w w. XVI (pofranciszkański budynek Muzeum Gdańskiego – roszczenie z 1996 r.) lub skonfiskowanych kościołowi przez zaborców  rosyjskich po powstaniu styczniowym (niektóre budynki Uniwersytetu Warszawskiego). Pomija  się fakt, że w 1927 r. państwo na drodze porozumienia definitywnie uregulowało roszczenia Kościoła powstałe po konfiskatach zaborcy rosyjskiego  po powstaniu styczniowym. Ale jak jest okazja i państwo oportunistyczne, dlaczego po raz drugi nie zyskać rekompensaty!!
  8. Wyrazem dyktatu jest również (informuje o tym wywiad-rzeka z Markiem Skwarnickim) żądanie wyrażone już na początku transformacji (w latach 1993-95, w trakcie prac nad nową konstytucją), aby do preambuły nowej ustawy zasadniczej wpisać, że Rzeczpospolita Polska jest „katolickim państwem narodu polskiego”. W tej kwestii, jak wynika z tego  samego wywiadu, podobno interweniował Jan Paweł II studząc zapędy kościoła.

Nie chcę mnożyć przykładów ponad potrzebę, dlatego przytaczam tylko te najjaskrawsze, bo dobitnie świadczą o podporządkowaniu sfery publicznej normom i regułom wyznania.  Dodam tylko jedno: ponad 80 lat temu Tadeusz Boy-Żeleński pisał o „naszych okupantach” mając na myśli ówczesne wpływy Kościoła katolickiego. Była to chyba – mimo wszystko – opinia zbyt daleko idąca znając postawę i temperament Piłsudskiego, który  stanowczo przeciwstawiał się ingerencjom kleru m. in. w sprawy wojska (sprawa bp polowego Galla). Zastanawiam się, jaka  byłaby opinia Boya-Żeleńskiego o dzisiejszych aspiracjach kościoła.

Rządy PO, zwłaszcza gdy premierem był Donald Tusk (ach, co to był za ślub w 2005 r.!!!), dostarczają dostatecznych dowodów oportunizmu i ustępowania żądaniom kleru. Świadczy o tym m. in. sposób załatwienia kwestii nieprawidłowości w działaniu Kościelnej Komisji Majątkowej, gdzie poprzez jej likwidację dano powód Trybunałowi Konstytucyjnemu do umorzenia konstytucyjnej skargi  samorządów, jak również oportunizm w kwestii ustawy bioetycznej i regulacji procedur in vitro lub związków partnerskich, a także przewlekłości w ratyfikacji konwencji antyprzemocowej.  Ostatnio premier Kopacz próbuje trochę nadrobić opóźnienia i odejść od tego oportunizmu, co stanowi jaśniejszy epizod jej rządów.

II. Mit drugi: tolerancja.

Prof. Janusz Tazbir twierdzi, że w XVI i i pierwszej połowie XVII wieku Rzeczpospolita Szlachecka była krajem, w którym panowała tolerancja wyznaniowa. Wydaje się, że twierdzenie to wspierają ewidentne fakty historyczne. Rzeczywiście,  są fakty, jednakże wątpliwości wiążą się z ich ewentualną interpretacją jako tolerancji. Ta uwaga  odnosi się też do dzisiejszych praktyk państwowo-kościelnych.

Fakty z przeszłości są takie: w wieku XVI i mniej więcej do lat 40 wieku następnego, Polska była krajem, w którym nieobecne lub słabo widoczne były konflikty religijne pustoszące podówczas Europę.

 W Europie nie zaczęły się one wraz z wystąpieniem Marcina Lutra, lecz zdecydowanie wcześniej – już w wieku dwunastym i trzynastym – walka z herezjami katarów (albigensów) oraz konflikty związane z niewolą awiniońską i wielką schizmą w kościele katolickim. W wieku piętnastym doszły do tego wojny  husyckie. Polska w tym okresie była rzeczywiście wolna od tego typu zdarzeń, pomijając niewielki epizod wojen husyckich.  W wieku XVI nie obowiązywała u nas reguła, ustanowiony w pokoju augsburskim w 1555 roku, „cuius regio, eius religio”. Zygmunt August miał odwagę powiedzieć szlachcie „nie jestem panem waszych sumień”. Były pacta conventa i artykuły henrykowskie, które dawały dużą swobodę działania wyznawcom różnych religii.

Rzeczpospolita była państwem wieloetnicznym (wedle dzisiejszego określenia) i przez to – wieloreligijnym. Wyznawcy poszczególnych wyznań należeli do stanu szlacheckiego, mieli podobną siłę polityczną i ekonomiczną, dlatego z czystego pragmatyzmu wynikała ich postawa unikania konfliktów  i dążenie do zachowania równowagi między wyznaniami. Do tego stanu rzeczy przyczyniła się też ówczesna pozycja kościoła katolickiego w naszym kraju i jego spóźniająca się gotowość do przyjęcia rozstrzygnięć soboru trydenckiego. Można powiedzieć, że polscy biskupi i prymasi w tym czasie byli nadal bardziej „odrodzeniowi” niż kontrreformacyjni.

Sytuacja zaczęła się zmieniać po wyborze bigota Zygmunta Wazy na króla Polski. Uwikłał on Polskę w kilkudziesięcioletnie konflikty dynastyczne – najpierw z protestancką Szwecją, nieco później zaś z prawosławną Rosją – które przyczyniły się w istotnym stopniu do rozwoju niechęci (a nawet wrogości) „narodu szlacheckiego” wobec innych wyznań. Swój wkład do triumfu kontrreformacji ówcześnie wnosił też zakon jezuitów podejmując bezlitosną  walkę z innowiercami i kształcąc w tym duchu. Takim punktem zwrotnym, świadczącym o załamaniu równowagi wyznaniowej, była decyzja o likwidacji akademii ariańskiej w Rakowie i następnie decyzja o wypędzeniu arian z kraju (lata 1638 i 1657). Potem obiektem ataków stały się inne niekatolickie religie chrześcijańskie i postawy niereligijne – czego skrajnymi ilustracjami była egzekucja Kazimierza Łyszczyńskiego i późniejszy słynny „tumult toruński”.

Załamanie równowagi sił przyczyniło się do zwycięstwa kontrreformacji w naszym kraju i społeczeństwie i do odrzucenia wszystkiego,  co  nietradycyjne,  nowatorskie i bardziej efektywnie  krajowi i ludziom w różnych pozareligijnych dziedzinach życia. Jaskrawym przykładem stało się rosnące zacofanie w gospodarce oraz w sferze wojskowości i obronności. Kościół katolicki w tym okresie zaczął się uważać za właściciela Rzeczpospolitej Szlacheckiej i depozytariusza wartości narodowych, przez co przyczynił się do rozwoju niechwalebnych stron polskiego sarmatyzmu, zwłaszcza zaś egoizmu stanowego.

Dzisiaj również tenże kościół chce uważać się za właściciela III Rzeczpospolitej, przez co przekreśla swoje pozytywne karty z okresu zaborczego, z czasów  II wojny światowej oraz PRL-u. Stąd  próby narzucania rozwiązań ustawowych oraz działania przedstawione przy charakterystyce pierwszego z mitów – o świeckości państwa. Czyżby w XXI wieku miał powtórzyć się w Polsce wiek XVIII? Takie można odnieść wrażenie obserwując działania części hierarchii kościelnej (zwłaszcza tej, która chciałaby zapomnieć o dorobku II Soboru Watykańskiego) i dużej części fundamentalistów katolickich. Wśród tych ostatnich nawet objawiło się  kilku kandydatów na nowego Piotra Skargę, którzy uważają, że lepiej od papieża Franciszka wiedzą, co jest zgodne z teologią katolicką. Jeden z nich nawet występuje w podwójnej osobie – wspierany przez małżonkę.

Jak długo głos decydujący będzie należał do fundamentalistów (tak w sferze religijnej, jak i  polityczno-prawnej oraz ekonomicznej), którzy są przekonani, ze wiedzą lepiej, tak długo nie będzie partnerskich relacji we wszystkich tych sferach życia. Tam zaś, gdzie nie ma relacji partnerskich, nie ma dialogu. Bez dialogu zaś tolerancja istnieć nie może.

Kościół (księża i inni jego przedstawiciele) powinni być partnerami dla osób wierzących i  unikać stosowania instrumentów  moralnego szantażu, zastraszania i gróźb. Podobnie w sferze działania instytucji państwa dialog i perswazja są lepszymi instrumentami działania niż groźba i przymus. Te ostatnie mogą być oczywiście stosowane wtedy, gdy partnerzy wspomnianych instytucji  odrzucają dialog. Podobnie jest w sferze ekonomicznej i wielu innych obszarach naszego życia.

Dialog to nie tylko wypowiadanie się, ale w jeszcze większym stopniu umiejętność słuchania. Największy kościół w Polsce  prawie zatracił – zwłaszcza po śmierci ks. Tischnera i abp Życińskiego – umiejętność słuchania, a tych księży, którzy nadal próbują przede wszystkim słuchać wiernych traktuje podejrzliwie i ogranicza im możliwość działania – przykłady ks. Lemańskiego z Jasienicy oraz ks. Bonieckiego są znakiem czasu stanu ducha w kościele. Słuchanie jest zastępowane nakazami, zakazami i groźbami głoszonymi ex catedra (czyli z ambony). Nasi politycy i urzędnicy – z małymi tylko wyjątkami – przejmują tę manierę kościelną, wyłączają słuch, a rozmowę zastępują krzykiem: debata i dialog  zamieniają się w seanse nienawiści. Ale  na krzyk instytucji odpowiedzią jest  zawsze krzyk i wrzask obywateli.

O jakiej więc tolerancji można mówić w naszym kraju?

 III. Mit trzeci: wysoka jakość polskiej klasy politycznej.

 Z brakiem tolerancji ściśle łączy się jakość , a raczej bylejakość – znowu tylko z nielicznymi wyjątkami – polskiej klasy politycznej.

 O poziomie obecnej elity politycznej (jaka elita, taka klasa, jaka klasa, taka kasa!) świadczą „seanse nienawiści” w „Kawie na ławę” i innych programach publicystycznych.  Nie posiadając umiejętności debatowania o sprawach publicznych owa „elita” co i rusz poszukuje polityków z charyzmą. W ten sposób demaskuje swoją intelektualną słabość i  ujawnia elementarne (dla ludzi mieniących się elitą społeczeństwa) niedostatki wiedzy historycznej, społecznej i psychologicznej. Elita zapomina o doświadczeniu wieku XX, w którym charyzma nie była czynnikiem cywilizacji i rozwoju społecznego, lecz instrumentem brutalnego i totalitarnego działania. Hitler, Stalin, Mussolini mieli charyzmę, ale czy ich działania pomogły rozwiązać problemy Niemców, Rosjan czy Włochów? Richard Sennett nie ma wątpliwości i  negatywnie odpowiada na to pytanie w  swojej książce „Upadek człowieka publicznego”.

Charyzma, której metodycznie poszukuje klasa polityczna, jest narzędziem, które, jak pisze Sennett, „….dobrze służy potrzebom pewnego rodzaju polityka w kontaktach z pewną klasą ludzi. Taki polityk, pochodzący z prostej rodziny, robi karierę na podżeganiu społeczeństwa do ataków na Establishment, Władzę, Stary Porządek”(s.448 pracy).  Tak działa charyzma wspierająca się na resentymencie. W Polsce są politycy, którzy ją wykorzystują, a   swoim (i swoich zwolenników) celem czynią walkę z establishmentem, „układem” i „mainstreamem”. Nienawidzą  uprzywilejowanych, ale chcą zachować   ich przywileje, aby z nich korzystać. Sami zaś uważają się za  „niepokornych, niezłomnych i  jedynych patriotów”.

Oprócz charyzmy resentymentalnej istnieje też charyzma  pozbawiona tego skrzywienia, lecz i ona  służy temu samemu: ukryciu źródeł władzy i pozycji. Przez przeniesienie uwagi z polityki i skierowanie jej  na polityków sprawia, że ludzie przestają się niepokoić nieprzyjemnymi faktami – do czasu, aż przybiorą katastrofalne rozmiary i nie mogą być racjonalnie rozwiązane. Obydwa te warianty są wykorzystywane przez klasę polityczną w Polsce.

Charyzma wywołuje również społeczną amnezję (mit „dobrego cara (lub wodza) i złych bojarów (doradców i urzędników)”. Koncentracja na uczuciach i sposobie demonstrowania ich przez polityków przejaskrawia walor (często pozornej) autentyczności kosztem uczciwości i sprawności.  Uczucia mogą nie mieć jakiegokolwiek związku z czynami, ale odwracają uwagę od działań i wytwarzają złudzenia. Czyny nie liczą się tak bardzo, jak intencje („przecież chciał dobrze”), a  massmedia umacniają owe złudzenia.

Z  tej  powyżej przedstawionej perspektywy (charyzmy, resentymentów  i złudzeń) należy patrzeć na polskich polityków i na polską klasę polityczną. Na początku transformacji mieliśmy jeszcze polityków (ze starej szkoły), którzy odczuwali ciężar odpowiedzialności za swoje działania i praktyki w sferze publicznej. Mniej ważne były uczucia i emocje, znacznie bardziej liczyły się zadania do wykonania. Można dzisiaj Mazowieckiemu, Kuroniowi czy Balcerowiczowi wypominać błędy popełnione na początku transformacji (takowe niewątpliwie były), ale też były czyny odpowiadające skali problemów. Mazowieckiemu można zarzucić właściwie jedno – nierozważne wpuszczenie (wraz z Samsonowiczem) wpuszczenie Kościoła do szkół i stworzenie przez to przyczółka do destrukcji świeckiego państwa. Był naiwny i nie przewidział nielojalności beneficjenta.

Dzisiaj natomiast politycy  szukają pretekstów, aby nie wywiązać się ze składanych obficie obietnic i odpowiedzialność za ich  nierealizowanie zrzucić na społeczeństwo.

Mistrzem charyzmy (nieresentymentalnej) jest (był) Donald Tusk, który dość skutecznie – dzięki pomocy mediów – zasłania(ł) się stanem mentalności społecznej. Mocno żałował podjęcia jednej wartościowej reformy w czasie swojego premierostwa (tj. podniesienia wieku emerytalnego), natomiast chełpił się podejmowaniem działań na pokaz i poklask społeczny (przykładem ustawy przeciwko  grom hazardowym, tzw. dopalaczom i pedofilom wraz z ich niekonstytucyjnymi zapisami). Gdy powstawał problem proobywatelskich rozstrzygnięć (np. regulacje: bioetyczna, o in vitro i o związkach partnerskich) to – z jednej strony obiecywał przyjęcie odpowiednich rozwiązań prawnych, lecz z drugiej strony realizację tych obietnic powierzał zdecydowanym ich przeciwnikom. Zlecenie Gowinowi przygotowania ustaw bioetycznej i o in vitro, a  Królikowskiemu i Biernackiemu o związkach partnerskich i o przemocy w rodzinie było działaniem takim, jak wpuszczenie lisa do kurnika: niech sobie poużywa(ją). Nikt jednak nie mógł zarzucić Tuskowi, że nie stara się…..  Była gra złudzeniami zmian. Celem było  bardziej gonienie króliczka niż złapanie go.

Mistrzem charyzmy resentymentalnej jest Kaczyński i cały obóz gromadzący się w okolicach PiS-u.  Lata 2005-2007 i hasła budowy IV RP to zapowiedź walki z „układem” i paradoksalnie – samounicestwienie rządu koalicyjnego z LPR i Samoobroną jako miejsca „układu”. Także walka z „układem” WSI okazała się wysoce szkodliwym złudzeniem – dla poklasku gawiedzi, a nie dla dobra publicznego. Do tego stopnia, że prezydent Kaczyński musiał wstrzymać publikację II części raportu wiadomego autorstwa. Także późniejsze działania w opozycji także służą grze na uczuciach części społeczeństwa. Potwierdza to choćby bieżąca kampania przed wyborami prezydenckimi i parlamentarnymi.

Wcześniejsza próba stworzenia POPiS-u (w 2005 r.) była próbą pogodzenia dwu wariantów charyzmy – tej, opartej na resentymencie i tej nieresentymentalnej. Była próbą walki z establishmentem i jednocześnie zachowania go w dotychczasowym kształcie – słowem próbą działania typu „zjeść ciastko i nadal go mieć”.  Kolejny absurd – tak typowy dla polskiej klasy politycznej. I  słowa o misji, na treść których w kieszeni otwiera się nóż.

Ale jaka to  klasa (zwłaszcza zaś elita), w której prym wiodą ludzie od wymiany zegarków, szwindli z rekompensatami za  dojazdy i delegacje w wyprawach do Brukseli, Madrytu, Londynu, ludzie chwalący się wielkością swojego przyrodzenia, popisujący się swoją homofobią i rasizmem, niechęcią do realizacji konstytucyjnych praw obywateli lub za wszelką cenę chcący być prymusami  w schlebianiu  niewybrednym formom opinii publicznej.  Taka klasa nie służy społeczeństwu, lecz samej sobie (czytaj: samouwielbieniu i kasie).

IV. Mit czwarty: demokratyczności i otwartości systemu partyjnego

Mit trzeci bezpośrednio łączy się z czwartym mitem – dotyczącym cech i jakości systemu partyjnego.

Polskie partie polityczne – zwłaszcza duże, (współ)rządzące oraz posiadające duże aspiracje do rządzenia – nie projektują i nie podejmują działań potrzebnych i koniecznych dla społeczeństwa i gospodarki, lecz ograniczają się do takich zamierzeń, które w krótkim czasie podniosą ich popularność sondażową.

W wyobrażeniu bossów („wodzów” i ich zauszników) naszych partii politycznych polityka polega na:

(1) wytwarzaniu tzw. platform politycznych (w Polsce istnieje wręcz partia w nazwie zawierająca ten termin);

(2) wyostrzaniu różnic osobowościowych i mnożeniu konfliktów personalnych z oponentami politycznymi.

Sam  termin „platforma” przeniknął do polityki ze sfery produkcji. R. Sennett w „Kulturze nowego kapitalizmu” twierdzi:

W produkcji takich dóbr jak samochody, komputery czy ubrania na globalną skalę stosuje się dziś „konstruowanie platform” (platform construction).  Platformę stanowi podstawowy obiekt, na który nanosi się drobne, powierzchowne zmiany, by produkt przemienić w określoną markę. Proces produkcji odbiega od swojskiego przemysłowego wytwarzania dóbr masowych.[…] Wytwórcy nazywają te zmiany nanoszone na nowoczesne platformy pozłacaniem (gold-plating), i jest to trafne określenie. By sprzedać rzecz w zasadzie wystandaryzowaną, sprzedawca podkreśla znaczenie pomniejszych, szybko i łatwo projektowanych różnic, przekonując, że ważne są właśnie te łatwo dostrzegalne szczegóły. Dla klienta bardziej ma się liczyć marka niż sama rzecz.”

Owo „pozłacanie” ma stanowić uzasadnienie różnic w cenie.

Istnieje pięć sposobów pozłacania platform politycznych:

„…widz – konsument-obywatel spotyka się z:

1) ofertą platform politycznych przypominających platformy produkcyjne,

2) pozłacanymi różnicami,

3) prośbą, by nie brać pod uwagę „pokrzywionego drzewa człowieczeństwa” (jak określił nas Immanuel Kant),

4) kredytem na politykę bardziej przyjazną w użyciu,

5) akceptowaniem oferty zawsze nowych produktów politycznych.”

A jak to jest w Polsce?

O jednej „platformie” już wyżej wspomniano. Ma w nazwie przymiotnik „obywatelska”, ale do obywateli ma taki sam stosunek jak  do niedawna PKP do pasażerów:  sprzedaje bilety czyli obietnice, inkasuje należność (podatki) za te bilety (obietnice), a w pociągu (kraju) jak był bałagan, tak i jest nieodpowiedzialność, korupcja polityczna, biurokracja i inne plagi.  Zdobywa się też na tłumaczenie swojej bierności: bo przedtem prezydent był niełaskawy, potem – bo wybory za pasem (w roku 2011), obecnie – bo społeczeństwo jest konserwatywne i nie chce żadnych reform (zwłaszcza ze sfery obywatelsko-światopoglądowej).

   Katastrofa smoleńska jest jaskrawym przykładem tegoż bałaganu w dziedzinie lotnictwa: jej przyczynami były te same czynniki, które spowodowały katastrofę samolotu Casa w 2008 r.  Jest i bałagan w innych dziedzinach życia publicznego – np. w finansach, spółkach skarbu państwa, w infrastrukturze komunikacyjno-telekomunikacyjnej kraju. Podobno obywateli interesuje tylko ciepła woda w kranach. I ta platforma polityczna zdobywa się na energiczny wysiłek tylko wówczas, gdy może to przynieść społeczny poklask (i skok w sondażach): stąd szybkie (choć i niemądre – obalane m. in. przez Trybunał Konstytucyjny) działania w obszarze przeciwdziałania pedofilii (hasło kastracji chemicznej), walki z  hazardem i tzw. dopalaczami. A istotne problemy praw obywatela nadal mocno doskwierają.

    Mamy też inną platformę polityczną – bazującą na hasłach sprawiedliwości i walki z korupcją. Powołała ona w swoim czasie instytucję o dźwięcznej nazwie CBA. Nic to, że dzisiaj „ojcom-założycielom” grozi odpowiedzialność karna i/lub polityczna (Trybunał Stanu). Główny leitmotiv działania tej platformy jest następujący: wszyscy są podejrzani, choć zarzuty w stosunku do niektórych są – na mocy tzw. wszechobecnego układu – trudne do uzasadnienia. Z tego leitmotivu wynika praktyka postępowania: część naszych (PiS-u) oponentów już siedziała, a duża część będzie siedziała wtedy, gdy zdobędziemy władzę. Katastrofa smoleńska i  raporty w tej sprawie (nie tylko MAK-u, ale i komisji Millera oraz Prokuratury Wojskowej) oraz inne – mniej lub bardziej wyjaskrawiane (przy pomocy zaprzyjaźnionych mediów) – afery są emocjonalnym paliwem dla niej, tak w Sejmie, jak poza nim.

  Różnice między tymi dwiema głównymi platformami są wynikiem pozłacania: tą pozłotą nie jest program lecz konflikt personalny. Nie program istotnie je różni: razem kilka lat temu wspólnie  przecież chciały tworzyć tzw. „popis” (tylko czy kraj by wytrzymał takie popisy?) i wspólnie głosiły hasła IV RP i  „szarpania cuglami”.

     Teraz liczą się personalia: kłania się narcyzm polityczny i sprawność służb PR. Obie te główne platformy apelują też, aby nie zwracać uwagi na wybryki swoich przedstawicieli: no bo przecież w każdej mogą znaleźć się czarne owce. Stąd próby wyciszania różnego rodzaju afer: hazardowej bądź wykorzystywania służb specjalnych w polityce (sprawa Blidy, podsłuchów obywateli, podsłuchów restauracyjnych itp.). Propagują więc ciągłą amnezję u swoich zwolenników i w elektoracie.

Pozostałe parlamentarne platformy polityczne za słabo pozłacają – i dlatego cienko (jednocyfrowo) przędą w sondażach i w opinii publicznej. PSL dba przede wszystkim o swój wiejski elektorat (biedni rolnicy nie mogą wszak płacić podatku dochodowego), a SLD w pogoni za władzą gotowa jest nawet wejść w dyskretny (jawny byłby zbyt krępujący) z Rosją Putina.

A obywatel – niech się zadowoli obserwacją widowiska, jakie reżyserują i tworzą funkcjonujące platformy polityczne. Obywatel i jego zdanie liczy się tylko w kampaniach wyborczych, poza nimi jest on częścią „przypadkowego społeczeństwa”. Niech obywatel nie dziwi się wojnom polsko-polskim i skandalom personalno-politycznym. Zgodził się na celebrytyzację życia publicznego, wybrał widowisko i sprawność retoryczno-aktorską a zlekceważył efektywność i sensowność działania – to ma to, co chciał mieć.  Przedstawienie musi trwać nadal.

V. Mit piąty: polska jakość dziennikarska

Analiza jakości polskiego dziennikarstwa wymaga wprowadzenia kilku istotnych podziałów i zastosowania odpowiedniego nazewnictwa.

Całą tę grupę można podzielić na dwie części, tę szacowną i tę nieszacowną.  Do drugiej z nich odnosi się termin (zaproponowany przez Adama Turka – (http://bit.ly/1E9l0dj)    „churnaliści” czyli specjalistów od produkcji pogłosek, pomówień i bzdur,  których celem jest „bicie piany”.  Do pierwszej – opisowo stosowane pojęcie „media-workerów” (tj. pracowników mediów).  Grupa media-workerów dzieli się też na dwie podgrupy:     1] dziennikarzy-redaktorów nie uprawiających churnalismu, którzy zajmują się redagowaniem i przekazem informacji i  dość często są anonimowi dla odbiorców przekazu medialnego oraz                  2] publicystów (przy tej nazwie warto pozostać), których zajęcie wykracza poza informację, a znaczenie polega na kreowaniu i rozwijaniu debaty publicznej w różnych obszarach życia; nie można do tej grupy się zapisać i należeć na zasadzie samonominacji.

W naszych mediach najwięcej jest churnalistów (niestety) oraz  przedstawicieli pierwszej z podgrup media-workerów. Obecności  publicystów nie da się zignorować, ich głos jest ważny w debacie, lecz niestety stanowią oni dobro rzadkie i dlatego nie o nich będzie tutaj mowa.

Zaproponowana klasyfikacja ma u swoich podstaw kryterium celów i sposobów uprawiania zawodu.

Przytoczone poniżej stwierdzenia (Richarda Sennetta w „Upadku człowieka publicznego oraz Pierre’a Bourdieu w pracy „O telewizji. Panowanie dziennikarstwa” oraz Teresy Torańskiej  bardzo trafnie charakteryzują stan polskich mediów drukowanych i elektronicznych.

 Churnaliści to pracownicy tabloidów – drukowanych lub elektronicznych.  Do nich odnosi się określenie „całodobowa manipulacja”.  Ich typową cechą jest niekompetencja i nieodpowiedzialność, a podstawowym zabiegiem jest narzucanie odbiorcom tzw. „okularów mediów”. Ten zabieg  czyli decydowanie o widzialności lub niewidzialności (Sennett) pozamedialnej rzeczywistości  polega na:

a]  narzucaniu ograniczonej percepcji dziennikarskiej do selekcji problemów, materiałów oraz informacji i w ten sposób wytwarzaniu  środkami multimedialnymi iluzji  świata opanowanego przez katastrofy, sensacje i zamachy;

b]  wykorzystywaniu dramaturgii wydarzeń a jako narzędzia wspomagającego selekcję informacji – stąd celebrytyzacja różnego rodzaju katastrof i zdarzeń (lotniczych, wojennych), gdyż służy to podtrzymaniu i/lub wzmożeniu temperatury emocji ze względu na ci wartość komercjalną;

c] wywoływaniu fobii, lęków i obsesji i rozpow-szechnianiu najbardziej absurdalnych teorii spiskowych;

d] koncentrowaniu uwagi na zjawiskach ekscentrycznych i kulturowo egzotycznych dla odbiorców przekazu.

Dzięki tym „okularom” media (zwłaszcza elektroniczne) uczestniczą w likwidacji życia publicznego i tworzą (Sennett) pustkę masowej widowni, gdyż źle rozwiązują problem między przekazem, myśleniem a czasem. To złe rozwiązanie polega na myśleniu komunałami poprzez wykorzystywanie tzw. fast-thinkerów (etatowych niby-ekspertów), którzy obywatelom narzucają intelektualny fast-food (obowiązujące interpretacje) dramaturgicznie nośnych wydarzeń oraz ich przyczyn.

Prezenterzy (w telewizjach) oraz inni media-workerzy często mówią nie zdając sobie sprawy z trudności i wagi tematów, które poruszają, oraz z odpowiedzialności, jaka na nich ciąży. Często nie rozumieją  też tego wszystkiego, co przekazują,  a nawet nie wiedzą, że nie rozumieją.

Media podważają dwie zasady tego, co publiczne:

a] zrywają kontakt widowni (elektoratu) z rzeczywistością istniejącą poza mediami, zaś rzeczywistość przedstawiana w mediach zamienia się w ciąg  udramatyzowanych telenowel;

b] blokują rozwój doświadczeń  społecznych poprzez ich oddzielenie od doświadczenia powstającego w kręgu osób bliskich. Likwidują kontakt oparty na przemiennym dialogu zamieniając go w monologi „gadających głów”.

Media i ich pracownicy izolują ludzi od życia publicznego. Niszczą wcześniej istniejącą  interakcję („obywatel – polityk- inny obywatel”) zastępując relacją, w której polityk pojawia się w mediach i komunikuje, obywatel zaś patrzy/ogląda/czyta i co najwyżej bije mu brawa lub  (częściej) złorzeczy.  Widzialność zapewniana przez media, ale pozbawiona interakcyjności oraz izolacja od rzeczywistego świata  sprawiają, że programy zostają wyparte przez hasła, a treści istotne przez slogany.

Cechą charakterystyczną mediów jest rola tzw. fighterów (w Polsce „bullterierów”) i wspomnianych już fast-thinkerów. Niekoniecznie powiedzą (lub napiszą) coś mądrego i ważnego, lecz przede wszystkim zwrócą na siebie uwagę mówiąc rzeczy błyskotliwe i łatwe do zapamiętania (i obowiązywania) przez kilka godzin (rzadziej – dni). Mediom to odpowiada: mogą „podgrzewać” emocje, gdyż wówczas mają „newsy”.

Dziennikarz-„churnalista” w takich mediach spełnia (oprócz „bicia piany”) rolę iluzjonisty, którego zadaniem jest odwrócenie uwagi odbiorcy przekazu od tego, co ważne dla obywateli  na rzecz tego, co budzi zainteresowanie wszystkich.

 Media same też chcą  odgrywać rolę  celebrytów i celebransów polityki – bo  tego wymaga reguła infotainmentu, czyli informacji jako rozrywki dla mas. Wytłumaczenie tych wszystkich praktyk jest dla mediów proste: podobno odbiorca tego tylko chce – zatem: odbiorca jest winien: a) zaniku misji informacyjnej i  b) zaniku debat publicznych. Zamiast „prawdy całą dobę” (jak do niedawna reklamowała się jedna z telewizji w Polsce) podjęły całodobową manipulację.

Oto wykaz „dorobku” naszych „churnalistów” w ostatnim dwudziestoleciu – na podstawie stwierdzeń Teresy Torańskiej oraz badań własnych:

  1. Dziennikarze zostali pozbawieni pamięcinie pamiętają (lub nie chcą pamiętać) tego, co mówili kilka miesięcy wcześniej (nie wymagam dłuższego okresu).
  2. Dziennikarze przypisują sobie prawo bycia głosem i sumieniem społeczeństwa, jednakże nie lubią, aby ich rozliczać z etyki zawodu.
  3. Są wyraźnie politycznie stronniczy, i dlatego tym swoim rozmówcom, którzy mają inne niż oni poglądy, skutecznie utrudniają wypowiedzi stosując metodę tzw. „wcinki”, a także stygmatyzują oponentów przypisując im niecne intencje.

Oto przykłady (świadomie sięgające kilkunastu lat wstecz) media-workerów działających do dzisiaj:

  • Pierwsza połowa roku 1996. Nagonka polityczno-medialna na Oleksego i później na prokuratora, który umorzył śledztwo w sprawie „Olin”. Media uzurpowały sobie funkcję śledczych (przecieki ze służb specjalnych), oskarżycieli, sędziów i symbolicznych katów. Nie pomogły apele prof. Karola Modzelewskiego i Jacka Kuronia oraz Bolesława Sulika przestrzegające przed agresją i pochopnym wyrokowaniem. Chęć „dokopania” nielubianemu politykowi była silniejsza. Do tego stopnia, że nawet niedawna śmierć tego polityka nie skłoniła ich do użycia słowa „przepraszam”. Podobne sytuacje powtarzały się wielokrotnie – ostatnio np. w aferze taśmowej.
  • Marzec 2004 r. Zapomniany protest przeciwko prawomocnemu i niewykonanemu przez dziennikarza wyrokowi za zniesławienie. Wyrok miał polegać na przeprosinach ofiary pomówienia. Dziennikarskie i telewizyjne gwiazdy (część z nich była obecna w sprawie „Olin”) demonstracyjnie i rotacyjnie zamykają się w klatce ustawionej przed Sejmem. Nieważne, że skazany dziennikarz naruszył i prawo i dobre obyczaje. Gwiazdy bronią rzekomo zagrożonego tym wyrokiem wolnego słowa.
  • Prezydencka kampania w roku 2005. Słuszne było oburzenie aferą „dziadka z Wehrmachtu” skierowaną przeciwko Donaldowi Tuskowi. Jednocześnie prawie nie było reakcji (raptem tylko trzy wyraźne dziennikarskie ustalenia) na PO-wską prowokację (Konstanty Miodowicz) wobec kandydatury Włodzimierza Cimoszewicza.
  • Wrzesień 2012. Stwierdzenie, że największą słabością mediów jest odbiorca. Odbiorcy (tzn. widzowie, słuchacze, czytelnicy) są winni tabloidyzacji mediów. To nie media (i dziennikarze)  odpowiadają za tabloidyzację odbiorców, gdyż to widzowie wolą „naparzankę”. Grzegorz Miecugow zachował się jak Piłat: umył ręce w swoim i dużej części kolegów dziennikarzy imieniu. Kiedyś było tak, że jak nie wiadomo, kto jest winien, to winne były kobiety, Murzyni, imperialiści albo insze krasnoludki. Teraz winni są odbiorcy produktów medialnych.
  • Marzec 2013. Propozycja – bardzo dyskusyjna – obniżenia  prawnej granicy dopuszczalności kontaktów seksualnych  zostaje zidentyfikowana z aprobatą wobec pedofilii. Wykazanie niezgodności takiej insynuacji z faktami (na podstawie transkrypcji zarejestrowanej rozmowy)  wywołuje agresję u autorki programu i felietonu. Kropka nad i musiała zostać postawiona.
  • Stopniowe zbliżanie się programu „Kawa na ławę” do poziomu teatru sterowanej nienawiści. Gospodarz przerywa wypowiedzi politykom z nielubianych opcji i podwyższa poziom emocji (tłumacząc to potrzebami oglądalności), choć nie umie lub raczej nie chce nimi zarządzać, przez co audycja zamienia się w najgorszego rodzaju magiel. Podobnie dzieje się z „Lożą prasową” – wspomniane wcześniej „wcinki” zamieniają wartościowy kiedyś program w zbiór wykrzykiwanych monologów.
  • Moralna degradacja ongiś zasłużonej organizacji jak Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich. która ujawnia się między innymi w przyznawaniu statusu „hieny roku” dziennikarzom, którzy nie są z „naszego” („niepokornego” jakoby) obozu, a jeszcze bardziej – gdy skrytykują naszego „idola”. Ostatnim przykładem jest atak na kolegów-dziennikarzy  zajmujących się aferą w SKOK i niechwalebną rolą jednego senatora z PiS-u: zapewne pod koniec roku też zostaną nominowani do roli „hien”.

Churnalista polski jest potęgą i basta, a ty widzu/słuchaczu/czytelniku siedź cicho i płać!