Spis mitów:
I. Mit pierwszy: świeckość państwa
II. Mit drugi: tolerancja
III. Mit trzeci: wysoka jakość polskiej klasy politycznej
IV. Mit czwarty: demokratyczności i otwartości polskiego systemu partyjnego
V. Mit piąty: polska jakość dziennikarska
Czas zacząć demaskować mity, które owładnęły świadomością Polaków i które są nagminnie wykorzystywane przez polityków oraz media-workerów. Jest ich sporo, ale na początek wypada zajęć się dwoma najgłośniejszymi : mitem świeckości państwa oraz mitem o głębokiej tolerancji dużej części naszego społeczeństwa. Później będzie można zająć się innymi iluzjami naszego myślenia zbiorowego.
I. Mit pierwszy: świeckość państwa.
Art. 25 Konstytucji RP deklaruje bezstronność czyli świeckość instytucji państwa oraz autonomię i niezależność działania tychże instytucji państwowych i związków religijnych we właściwych dla siebie zakresach działania. Ale pospolitość skrzeczy – jest instytucja, która nagminnie łamie te reguły, zresztą przy bierności lub nawet cichej akceptacji podmiotów odpowiedzialnych za realizowanie konstytucji i stanie na straży państwa prawa. Zaciera się granica między takimi sferami życia, które w antropologii określa się mianem „sacrum” oraz „profanum”. Na gruncie socjologii temu rozróżnieniu odpowiada wyodrę-bnienie przestrzeni: prywatnej oraz publicznej. (Obszernie problem ten badają A. Giddens w pracy „Stanowienie społeczeństwa” oraz M. Marody i A. Poleszczuk w pracy „Przemiany więzi społecznych”). Powyższa uwaga jest wyłącznie sygnałem wagi zagadnienia i informacją, gdzie można znaleźć szczegółowe analizy tej kwestii. Tutaj chcę zająć się praktykami obecnymi w naszym życiu publicznym.
Praktyczny sens ma wyodrębnienie, którego dokonał swego czasu niedawno zmarły prof. Piotr Winczorek. Wskazał, że w przestrzeni publicznej istnieją dwa znacząco różne obszary: publiczna przestrzeń kulturowo-obywatelska oraz publiczna przestrzeń instytucjonalna.

Przestrzeń publiczna kulturowo-obywatelska jest przestrzenią ułatwiającą publiczne praktyki ujawniania wiedzy, intencji oraz uczuć poprzez zachowania (działania) i komunikowanie. W jej ramach tworzy się współwiedza, współodczuwanie oraz dokonuje się praktyczna integracja różnorodnych wspólnot Polaków. W jej obszarze są w naturalny sposób obecne wszelkie materialne i symboliczne wytwory o charakterze kulturowo-religijnym (np. kościoły, pomniki, tradycje itp.).
Przestrzeń publiczna instytucjonalna obejmuje działania instytucji państwowych w obszarze tworzenia i stosowania prawa oraz realizacji uprawnień do stosowania władzy.
Tutaj pojawia się problem, gdy jedna z istniejących wspólnot (grup) obywateli lub instytucji usiłuje narzucić swoją wiedzę, swój obraz świata i swoje emocje innym wspólnotom. Wówczas dokonuje zawłaszczania sfery publicznej. Znacząco różne, a jednak często i świadomie – z polityczną intencją – granice tych przestrzeni przez część hierarchii Kościoła katolickiego i niektóre partie polityczne są naruszane, a sfera kulturowa bywa traktowana jako domena religii i tradycji religijnej – zgodnie z funkcjonującą tezą, że „prawdziwy Polak to katolik”. Dokonuje się to wówczas, gdy partia polityczna ze swoją ideologią i/lub kościół (związek wyznaniowy), uzurpują sobie prawo narzucania swoich nieoczywistych i niebezspornych wartości oraz norm innym wspólnotom, a zwłaszcza gdy poprzez prawo i wykorzystywanie instytucji władzy egzekwuje ich bezwzględne (często bezrefleksyjne) stosowanie przez wspólnoty i obywateli niepodzielające tych wartości. Dokonuje się to również poprzez ekspansję symboli jednej religii do instytucji świeckiego (ponoć) państwa.
Wówczas sfera publiczna w obu swoich wymiarach (kulturowo-obywatelskim oraz instytucjonalnym) przestaje być przestrzenią koordynacji integracji celów działań oraz interesów grup i ich sfer prywatnych, staje się natomiast obszarem konfliktu i podziału na antagonistyczne „plemiona”.
Z taką sytuacją mamy do czynienia w naszym kraju, niekiedy przy wsparciu tych instytucji państwa, które powinny stać na straży świeckich i demokratycznych praw obywateli. Państwo przestaje być dobrem wspólnym (czyli świeckim ze względu na zróżnicowanie światopoglądowe obywateli) przekształcając się w domenę fundamentalistycznego dyktatu. Przykładów takiego dyktatu jest wiele, ich lista stale się rozrasta.
Oto ta lista:
- Religijna oprawa imprez i świąt państwa, które z definicji jest świeckie, a także „procedury” poświęcania urządzeń użyteczności publicznej, np. drukarni Gazety Wyborczej i I linii metra w Warszawie ( w latach 90.). Od tej procedury odstąpiono przy II linii. Niekiedy dochodziło do absurdalnych sytuacji, że inauguracja sanitariatu miejskiego musiała odbyć się w obecności biskupa (Opole).
- Stopniowa likwidacja świeckości szkoły poprzez obecność katechezy (zamiast wiedzy o religiach) w szkole i skuteczne blokowanie lub eliminowanie etyki z zajęć szkolnych., Należy wspomnieć o sytuacjach narzucania obowiązku praktyk religijnych – obowiązkowe msze na inauguracje roku szkolnego, modlitwy przed np. lekcjami matematyki lub przed posiłkiem w stołówce szkolnej, obowiązkowy udział w rekolekcjach. Obserwuje się silną ingerencję kościelną w programy i podręczniki szkolne – nie tylko poprzez walkę z tzw. potworem gender, ale nagonkę na bezpłatny podręcznik do nauczania początkowego.
- Nadużywanie tzw. klauzuli sumienia w służbie zdrowia i farmacji (i nie tylko tam), prowadzące do pozbawiania obywateli prawa do świadczeń, terapii medycznych oraz leków – przewidzianych przez procedury medyczne i uznanych przez WHO. Klauzula sumienia (w połączeniu z Deklaracją Wiary) ma znaczyć więcej niż przysięga Hipokratesa i cała deontologia lekarska.
- Pośrednio lub bezpośrednio z tą klauzulą wiąże się też sytuacja nadużywania przepisów o obrazie uczuć religijnych, które stają się narzędziem cenzury. Dzieje się to wg zasady: Nie widziałem bądź nie zrozumiałem, ale ksiądz lub polityk powiedział, że obraża się uczucia religijne lub godność Polaka – zatem należy ukarać „wichrzycieli” naruszających moje dobre samopoczucie. Dotyczy to sztuki, literatury, filmu i innych takich obszarów artystycznej ekspresji, a w efekcie mamy wieloletnie procesy wszczynane z oskarżenia publicznego. A wydawałoby się logiczne, że osoba, która czuje się urażona, sama wszczyna postępowanie i przede wszystkim sama dowodzi naruszenia prawa lub dobrych obyczajów. Kościół i reprezentujące go partie i posłowie nie dopuszczą jednak do tego, aby w takich kwestiach tryb publiczno-skargowy został zastąpiony przez tryb skargi cywilnej. Ten drugi nakłada obowiązek dowodu na skarżącego.
- Obrona tradycyjnego modelu rodziny z wszystkimi jej zaletami i przywarami (a tych jest wystarczająco dużo); szczególnie widoczna w takich kwestiach jak przemoc w rodzinie, bioetyka rozrodczości itp. Katolickie ostre potępienie konkubinatów i uznanie ich za największy grzech nie idzie w parze z uznaniem gwałtu za czyn godny publicznego (choćby w kazaniu) potępienia.
- Dekretowanie, kto może być wybierany w do parlamentu lub samorządu. Rozpoczął tę licytację bp Michalik, gdy był ordynariuszem lubuskim, a kontynuował potem jako przewodniczący konferencji episkopatu wskazując, na kogo mają obowiązek głosować Polacy. Ochoczo do tego przyłączali się inni hierarchowie. Tutaj warto przypomnieć wypowiedź abp gdańskiego Sławoja-Głodzia, który już w 2009 r. (krótko po objęciu archidiecezji gdańskiej) stwierdził: ” (abp) …Kościół powinien włączyć się w wybory samorządowe, głosować i wskazywać właściwych kandydatów …. Wybory samorządowe nie są wyborami politycznymi, one mogą mieć skutki polityczne Księża powinni się w nie włączyć, to znaczy głosować i wskazywać właściwych kandydatów. …… (dziennikarz): Z ambony? (abp)…..Każdy środek jest dobry ……. Ja to mówię samorządowcom od lat, oni muszą to wiedzieć, tak jest i tak będzie.” (GW – wyd. gdańskie, grudzień 2009 r.)
- Wywłaszczanie społeczeństwa w ramach restytucji mienia kościelnego zabranego w w latach 40. i 50. w PRL (tzw. dobra martwej ręki). Oprócz słusznie dokonywanej restytucji dopuszczono się też wielu działań – niekiedy o charakterze kryminalnym. Pojawiły się też żądania zwrotu mienia i budynków oddanych dobrowolnie w w. XVI (pofranciszkański budynek Muzeum Gdańskiego – roszczenie z 1996 r.) lub skonfiskowanych kościołowi przez zaborców rosyjskich po powstaniu styczniowym (niektóre budynki Uniwersytetu Warszawskiego). Pomija się fakt, że w 1927 r. państwo na drodze porozumienia definitywnie uregulowało roszczenia Kościoła powstałe po konfiskatach zaborcy rosyjskiego po powstaniu styczniowym. Ale jak jest okazja i państwo oportunistyczne, dlaczego po raz drugi nie zyskać rekompensaty!!
- Wyrazem dyktatu jest również (informuje o tym wywiad-rzeka z Markiem Skwarnickim) żądanie wyrażone już na początku transformacji (w latach 1993-95, w trakcie prac nad nową konstytucją), aby do preambuły nowej ustawy zasadniczej wpisać, że Rzeczpospolita Polska jest „katolickim państwem narodu polskiego”. W tej kwestii, jak wynika z tego samego wywiadu, podobno interweniował Jan Paweł II studząc zapędy kościoła.
Nie chcę mnożyć przykładów ponad potrzebę, dlatego przytaczam tylko te najjaskrawsze, bo dobitnie świadczą o podporządkowaniu sfery publicznej normom i regułom wyznania. Dodam tylko jedno: ponad 80 lat temu Tadeusz Boy-Żeleński pisał o „naszych okupantach” mając na myśli ówczesne wpływy Kościoła katolickiego. Była to chyba – mimo wszystko – opinia zbyt daleko idąca znając postawę i temperament Piłsudskiego, który stanowczo przeciwstawiał się ingerencjom kleru m. in. w sprawy wojska (sprawa bp polowego Galla). Zastanawiam się, jaka byłaby opinia Boya-Żeleńskiego o dzisiejszych aspiracjach kościoła.
Rządy PO, zwłaszcza gdy premierem był Donald Tusk (ach, co to był za ślub w 2005 r.!!!), dostarczają dostatecznych dowodów oportunizmu i ustępowania żądaniom kleru. Świadczy o tym m. in. sposób załatwienia kwestii nieprawidłowości w działaniu Kościelnej Komisji Majątkowej, gdzie poprzez jej likwidację dano powód Trybunałowi Konstytucyjnemu do umorzenia konstytucyjnej skargi samorządów, jak również oportunizm w kwestii ustawy bioetycznej i regulacji procedur in vitro lub związków partnerskich, a także przewlekłości w ratyfikacji konwencji antyprzemocowej. Ostatnio premier Kopacz próbuje trochę nadrobić opóźnienia i odejść od tego oportunizmu, co stanowi jaśniejszy epizod jej rządów.
II. Mit drugi: tolerancja.
Prof. Janusz Tazbir twierdzi, że w XVI i i pierwszej połowie XVII wieku Rzeczpospolita Szlachecka była krajem, w którym panowała tolerancja wyznaniowa. Wydaje się, że twierdzenie to wspierają ewidentne fakty historyczne. Rzeczywiście, są fakty, jednakże wątpliwości wiążą się z ich ewentualną interpretacją jako tolerancji. Ta uwaga odnosi się też do dzisiejszych praktyk państwowo-kościelnych.
Fakty z przeszłości są takie: w wieku XVI i mniej więcej do lat 40 wieku następnego, Polska była krajem, w którym nieobecne lub słabo widoczne były konflikty religijne pustoszące podówczas Europę.
W Europie nie zaczęły się one wraz z wystąpieniem Marcina Lutra, lecz zdecydowanie wcześniej – już w wieku dwunastym i trzynastym – walka z herezjami katarów (albigensów) oraz konflikty związane z niewolą awiniońską i wielką schizmą w kościele katolickim. W wieku piętnastym doszły do tego wojny husyckie. Polska w tym okresie była rzeczywiście wolna od tego typu zdarzeń, pomijając niewielki epizod wojen husyckich. W wieku XVI nie obowiązywała u nas reguła, ustanowiony w pokoju augsburskim w 1555 roku, „cuius regio, eius religio”. Zygmunt August miał odwagę powiedzieć szlachcie „nie jestem panem waszych sumień”. Były pacta conventa i artykuły henrykowskie, które dawały dużą swobodę działania wyznawcom różnych religii.
Rzeczpospolita była państwem wieloetnicznym (wedle dzisiejszego określenia) i przez to – wieloreligijnym. Wyznawcy poszczególnych wyznań należeli do stanu szlacheckiego, mieli podobną siłę polityczną i ekonomiczną, dlatego z czystego pragmatyzmu wynikała ich postawa unikania konfliktów i dążenie do zachowania równowagi między wyznaniami. Do tego stanu rzeczy przyczyniła się też ówczesna pozycja kościoła katolickiego w naszym kraju i jego spóźniająca się gotowość do przyjęcia rozstrzygnięć soboru trydenckiego. Można powiedzieć, że polscy biskupi i prymasi w tym czasie byli nadal bardziej „odrodzeniowi” niż kontrreformacyjni.
Sytuacja zaczęła się zmieniać po wyborze bigota Zygmunta Wazy na króla Polski. Uwikłał on Polskę w kilkudziesięcioletnie konflikty dynastyczne – najpierw z protestancką Szwecją, nieco później zaś z prawosławną Rosją – które przyczyniły się w istotnym stopniu do rozwoju niechęci (a nawet wrogości) „narodu szlacheckiego” wobec innych wyznań. Swój wkład do triumfu kontrreformacji ówcześnie wnosił też zakon jezuitów podejmując bezlitosną walkę z innowiercami i kształcąc w tym duchu. Takim punktem zwrotnym, świadczącym o załamaniu równowagi wyznaniowej, była decyzja o likwidacji akademii ariańskiej w Rakowie i następnie decyzja o wypędzeniu arian z kraju (lata 1638 i 1657). Potem obiektem ataków stały się inne niekatolickie religie chrześcijańskie i postawy niereligijne – czego skrajnymi ilustracjami była egzekucja Kazimierza Łyszczyńskiego i późniejszy słynny „tumult toruński”.
Załamanie równowagi sił przyczyniło się do zwycięstwa kontrreformacji w naszym kraju i społeczeństwie i do odrzucenia wszystkiego, co nietradycyjne, nowatorskie i bardziej efektywnie krajowi i ludziom w różnych pozareligijnych dziedzinach życia. Jaskrawym przykładem stało się rosnące zacofanie w gospodarce oraz w sferze wojskowości i obronności. Kościół katolicki w tym okresie zaczął się uważać za właściciela Rzeczpospolitej Szlacheckiej i depozytariusza wartości narodowych, przez co przyczynił się do rozwoju niechwalebnych stron polskiego sarmatyzmu, zwłaszcza zaś egoizmu stanowego.
Dzisiaj również tenże kościół chce uważać się za właściciela III Rzeczpospolitej, przez co przekreśla swoje pozytywne karty z okresu zaborczego, z czasów II wojny światowej oraz PRL-u. Stąd próby narzucania rozwiązań ustawowych oraz działania przedstawione przy charakterystyce pierwszego z mitów – o świeckości państwa. Czyżby w XXI wieku miał powtórzyć się w Polsce wiek XVIII? Takie można odnieść wrażenie obserwując działania części hierarchii kościelnej (zwłaszcza tej, która chciałaby zapomnieć o dorobku II Soboru Watykańskiego) i dużej części fundamentalistów katolickich. Wśród tych ostatnich nawet objawiło się kilku kandydatów na nowego Piotra Skargę, którzy uważają, że lepiej od papieża Franciszka wiedzą, co jest zgodne z teologią katolicką. Jeden z nich nawet występuje w podwójnej osobie – wspierany przez małżonkę.
Jak długo głos decydujący będzie należał do fundamentalistów (tak w sferze religijnej, jak i polityczno-prawnej oraz ekonomicznej), którzy są przekonani, ze wiedzą lepiej, tak długo nie będzie partnerskich relacji we wszystkich tych sferach życia. Tam zaś, gdzie nie ma relacji partnerskich, nie ma dialogu. Bez dialogu zaś tolerancja istnieć nie może.
Kościół (księża i inni jego przedstawiciele) powinni być partnerami dla osób wierzących i unikać stosowania instrumentów moralnego szantażu, zastraszania i gróźb. Podobnie w sferze działania instytucji państwa dialog i perswazja są lepszymi instrumentami działania niż groźba i przymus. Te ostatnie mogą być oczywiście stosowane wtedy, gdy partnerzy wspomnianych instytucji odrzucają dialog. Podobnie jest w sferze ekonomicznej i wielu innych obszarach naszego życia.
Dialog to nie tylko wypowiadanie się, ale w jeszcze większym stopniu umiejętność słuchania. Największy kościół w Polsce prawie zatracił – zwłaszcza po śmierci ks. Tischnera i abp Życińskiego – umiejętność słuchania, a tych księży, którzy nadal próbują przede wszystkim słuchać wiernych traktuje podejrzliwie i ogranicza im możliwość działania – przykłady ks. Lemańskiego z Jasienicy oraz ks. Bonieckiego są znakiem czasu stanu ducha w kościele. Słuchanie jest zastępowane nakazami, zakazami i groźbami głoszonymi ex catedra (czyli z ambony). Nasi politycy i urzędnicy – z małymi tylko wyjątkami – przejmują tę manierę kościelną, wyłączają słuch, a rozmowę zastępują krzykiem: debata i dialog zamieniają się w seanse nienawiści. Ale na krzyk instytucji odpowiedzią jest zawsze krzyk i wrzask obywateli.
O jakiej więc tolerancji można mówić w naszym kraju?
III. Mit trzeci: wysoka jakość polskiej klasy politycznej.
Z brakiem tolerancji ściśle łączy się jakość , a raczej bylejakość – znowu tylko z nielicznymi wyjątkami – polskiej klasy politycznej.
O poziomie obecnej elity politycznej (jaka elita, taka klasa, jaka klasa, taka kasa!) świadczą „seanse nienawiści” w „Kawie na ławę” i innych programach publicystycznych. Nie posiadając umiejętności debatowania o sprawach publicznych owa „elita” co i rusz poszukuje polityków z charyzmą. W ten sposób demaskuje swoją intelektualną słabość i ujawnia elementarne (dla ludzi mieniących się elitą społeczeństwa) niedostatki wiedzy historycznej, społecznej i psychologicznej. Elita zapomina o doświadczeniu wieku XX, w którym charyzma nie była czynnikiem cywilizacji i rozwoju społecznego, lecz instrumentem brutalnego i totalitarnego działania. Hitler, Stalin, Mussolini mieli charyzmę, ale czy ich działania pomogły rozwiązać problemy Niemców, Rosjan czy Włochów? Richard Sennett nie ma wątpliwości i negatywnie odpowiada na to pytanie w swojej książce „Upadek człowieka publicznego”.
Charyzma, której metodycznie poszukuje klasa polityczna, jest narzędziem, które, jak pisze Sennett, „….dobrze służy potrzebom pewnego rodzaju polityka w kontaktach z pewną klasą ludzi. Taki polityk, pochodzący z prostej rodziny, robi karierę na podżeganiu społeczeństwa do ataków na Establishment, Władzę, Stary Porządek”(s.448 pracy). Tak działa charyzma wspierająca się na resentymencie. W Polsce są politycy, którzy ją wykorzystują, a swoim (i swoich zwolenników) celem czynią walkę z establishmentem, „układem” i „mainstreamem”. Nienawidzą uprzywilejowanych, ale chcą zachować ich przywileje, aby z nich korzystać. Sami zaś uważają się za „niepokornych, niezłomnych i jedynych patriotów”.
Oprócz charyzmy resentymentalnej istnieje też charyzma pozbawiona tego skrzywienia, lecz i ona służy temu samemu: ukryciu źródeł władzy i pozycji. Przez przeniesienie uwagi z polityki i skierowanie jej na polityków sprawia, że ludzie przestają się niepokoić nieprzyjemnymi faktami – do czasu, aż przybiorą katastrofalne rozmiary i nie mogą być racjonalnie rozwiązane. Obydwa te warianty są wykorzystywane przez klasę polityczną w Polsce.
Charyzma wywołuje również społeczną amnezję (mit „dobrego cara (lub wodza) i złych bojarów (doradców i urzędników)”. Koncentracja na uczuciach i sposobie demonstrowania ich przez polityków przejaskrawia walor (często pozornej) autentyczności kosztem uczciwości i sprawności. Uczucia mogą nie mieć jakiegokolwiek związku z czynami, ale odwracają uwagę od działań i wytwarzają złudzenia. Czyny nie liczą się tak bardzo, jak intencje („przecież chciał dobrze”), a massmedia umacniają owe złudzenia.
Z tej powyżej przedstawionej perspektywy (charyzmy, resentymentów i złudzeń) należy patrzeć na polskich polityków i na polską klasę polityczną. Na początku transformacji mieliśmy jeszcze polityków (ze starej szkoły), którzy odczuwali ciężar odpowiedzialności za swoje działania i praktyki w sferze publicznej. Mniej ważne były uczucia i emocje, znacznie bardziej liczyły się zadania do wykonania. Można dzisiaj Mazowieckiemu, Kuroniowi czy Balcerowiczowi wypominać błędy popełnione na początku transformacji (takowe niewątpliwie były), ale też były czyny odpowiadające skali problemów. Mazowieckiemu można zarzucić właściwie jedno – nierozważne wpuszczenie (wraz z Samsonowiczem) wpuszczenie Kościoła do szkół i stworzenie przez to przyczółka do destrukcji świeckiego państwa. Był naiwny i nie przewidział nielojalności beneficjenta.
Dzisiaj natomiast politycy szukają pretekstów, aby nie wywiązać się ze składanych obficie obietnic i odpowiedzialność za ich nierealizowanie zrzucić na społeczeństwo.
Mistrzem charyzmy (nieresentymentalnej) jest (był) Donald Tusk, który dość skutecznie – dzięki pomocy mediów – zasłania(ł) się stanem mentalności społecznej. Mocno żałował podjęcia jednej wartościowej reformy w czasie swojego premierostwa (tj. podniesienia wieku emerytalnego), natomiast chełpił się podejmowaniem działań na pokaz i poklask społeczny (przykładem ustawy przeciwko grom hazardowym, tzw. dopalaczom i pedofilom wraz z ich niekonstytucyjnymi zapisami). Gdy powstawał problem proobywatelskich rozstrzygnięć (np. regulacje: bioetyczna, o in vitro i o związkach partnerskich) to – z jednej strony obiecywał przyjęcie odpowiednich rozwiązań prawnych, lecz z drugiej strony realizację tych obietnic powierzał zdecydowanym ich przeciwnikom. Zlecenie Gowinowi przygotowania ustaw bioetycznej i o in vitro, a Królikowskiemu i Biernackiemu o związkach partnerskich i o przemocy w rodzinie było działaniem takim, jak wpuszczenie lisa do kurnika: niech sobie poużywa(ją). Nikt jednak nie mógł zarzucić Tuskowi, że nie stara się….. Była gra złudzeniami zmian. Celem było bardziej gonienie króliczka niż złapanie go.
Mistrzem charyzmy resentymentalnej jest Kaczyński i cały obóz gromadzący się w okolicach PiS-u. Lata 2005-2007 i hasła budowy IV RP to zapowiedź walki z „układem” i paradoksalnie – samounicestwienie rządu koalicyjnego z LPR i Samoobroną jako miejsca „układu”. Także walka z „układem” WSI okazała się wysoce szkodliwym złudzeniem – dla poklasku gawiedzi, a nie dla dobra publicznego. Do tego stopnia, że prezydent Kaczyński musiał wstrzymać publikację II części raportu wiadomego autorstwa. Także późniejsze działania w opozycji także służą grze na uczuciach części społeczeństwa. Potwierdza to choćby bieżąca kampania przed wyborami prezydenckimi i parlamentarnymi.
Wcześniejsza próba stworzenia POPiS-u (w 2005 r.) była próbą pogodzenia dwu wariantów charyzmy – tej, opartej na resentymencie i tej nieresentymentalnej. Była próbą walki z establishmentem i jednocześnie zachowania go w dotychczasowym kształcie – słowem próbą działania typu „zjeść ciastko i nadal go mieć”. Kolejny absurd – tak typowy dla polskiej klasy politycznej. I słowa o misji, na treść których w kieszeni otwiera się nóż.
Ale jaka to klasa (zwłaszcza zaś elita), w której prym wiodą ludzie od wymiany zegarków, szwindli z rekompensatami za dojazdy i delegacje w wyprawach do Brukseli, Madrytu, Londynu, ludzie chwalący się wielkością swojego przyrodzenia, popisujący się swoją homofobią i rasizmem, niechęcią do realizacji konstytucyjnych praw obywateli lub za wszelką cenę chcący być prymusami w schlebianiu niewybrednym formom opinii publicznej. Taka klasa nie służy społeczeństwu, lecz samej sobie (czytaj: samouwielbieniu i kasie).
IV. Mit czwarty: demokratyczności i otwartości systemu partyjnego
Mit trzeci bezpośrednio łączy się z czwartym mitem – dotyczącym cech i jakości systemu partyjnego.
Polskie partie polityczne – zwłaszcza duże, (współ)rządzące oraz posiadające duże aspiracje do rządzenia – nie projektują i nie podejmują działań potrzebnych i koniecznych dla społeczeństwa i gospodarki, lecz ograniczają się do takich zamierzeń, które w krótkim czasie podniosą ich popularność sondażową.
W wyobrażeniu bossów („wodzów” i ich zauszników) naszych partii politycznych polityka polega na:
(1) wytwarzaniu tzw. platform politycznych (w Polsce istnieje wręcz partia w nazwie zawierająca ten termin);
(2) wyostrzaniu różnic osobowościowych i mnożeniu konfliktów personalnych z oponentami politycznymi.
Sam termin „platforma” przeniknął do polityki ze sfery produkcji. R. Sennett w „Kulturze nowego kapitalizmu” twierdzi:
„W produkcji takich dóbr jak samochody, komputery czy ubrania na globalną skalę stosuje się dziś „konstruowanie platform” (platform construction). Platformę stanowi podstawowy obiekt, na który nanosi się drobne, powierzchowne zmiany, by produkt przemienić w określoną markę. Proces produkcji odbiega od swojskiego przemysłowego wytwarzania dóbr masowych.[…] Wytwórcy nazywają te zmiany nanoszone na nowoczesne platformy pozłacaniem (gold-plating), i jest to trafne określenie. By sprzedać rzecz w zasadzie wystandaryzowaną, sprzedawca podkreśla znaczenie pomniejszych, szybko i łatwo projektowanych różnic, przekonując, że ważne są właśnie te łatwo dostrzegalne szczegóły. Dla klienta bardziej ma się liczyć marka niż sama rzecz.”
Owo „pozłacanie” ma stanowić uzasadnienie różnic w cenie.
Istnieje pięć sposobów pozłacania platform politycznych:
„…widz – konsument-obywatel spotyka się z:
1) ofertą platform politycznych przypominających platformy produkcyjne,
2) pozłacanymi różnicami,
3) prośbą, by nie brać pod uwagę „pokrzywionego drzewa człowieczeństwa” (jak określił nas Immanuel Kant),
4) kredytem na politykę bardziej przyjazną w użyciu,
5) akceptowaniem oferty zawsze nowych produktów politycznych.”
A jak to jest w Polsce?
O jednej „platformie” już wyżej wspomniano. Ma w nazwie przymiotnik „obywatelska”, ale do obywateli ma taki sam stosunek jak do niedawna PKP do pasażerów: sprzedaje bilety czyli obietnice, inkasuje należność (podatki) za te bilety (obietnice), a w pociągu (kraju) jak był bałagan, tak i jest nieodpowiedzialność, korupcja polityczna, biurokracja i inne plagi. Zdobywa się też na tłumaczenie swojej bierności: bo przedtem prezydent był niełaskawy, potem – bo wybory za pasem (w roku 2011), obecnie – bo społeczeństwo jest konserwatywne i nie chce żadnych reform (zwłaszcza ze sfery obywatelsko-światopoglądowej).
Katastrofa smoleńska jest jaskrawym przykładem tegoż bałaganu w dziedzinie lotnictwa: jej przyczynami były te same czynniki, które spowodowały katastrofę samolotu Casa w 2008 r. Jest i bałagan w innych dziedzinach życia publicznego – np. w finansach, spółkach skarbu państwa, w infrastrukturze komunikacyjno-telekomunikacyjnej kraju. Podobno obywateli interesuje tylko ciepła woda w kranach. I ta platforma polityczna zdobywa się na energiczny wysiłek tylko wówczas, gdy może to przynieść społeczny poklask (i skok w sondażach): stąd szybkie (choć i niemądre – obalane m. in. przez Trybunał Konstytucyjny) działania w obszarze przeciwdziałania pedofilii (hasło kastracji chemicznej), walki z hazardem i tzw. dopalaczami. A istotne problemy praw obywatela nadal mocno doskwierają.
Mamy też inną platformę polityczną – bazującą na hasłach sprawiedliwości i walki z korupcją. Powołała ona w swoim czasie instytucję o dźwięcznej nazwie CBA. Nic to, że dzisiaj „ojcom-założycielom” grozi odpowiedzialność karna i/lub polityczna (Trybunał Stanu). Główny leitmotiv działania tej platformy jest następujący: wszyscy są podejrzani, choć zarzuty w stosunku do niektórych są – na mocy tzw. wszechobecnego układu – trudne do uzasadnienia. Z tego leitmotivu wynika praktyka postępowania: część naszych (PiS-u) oponentów już siedziała, a duża część będzie siedziała wtedy, gdy zdobędziemy władzę. Katastrofa smoleńska i raporty w tej sprawie (nie tylko MAK-u, ale i komisji Millera oraz Prokuratury Wojskowej) oraz inne – mniej lub bardziej wyjaskrawiane (przy pomocy zaprzyjaźnionych mediów) – afery są emocjonalnym paliwem dla niej, tak w Sejmie, jak poza nim.
Różnice między tymi dwiema głównymi platformami są wynikiem pozłacania: tą pozłotą nie jest program lecz konflikt personalny. Nie program istotnie je różni: razem kilka lat temu wspólnie przecież chciały tworzyć tzw. „popis” (tylko czy kraj by wytrzymał takie popisy?) i wspólnie głosiły hasła IV RP i „szarpania cuglami”.
Teraz liczą się personalia: kłania się narcyzm polityczny i sprawność służb PR. Obie te główne platformy apelują też, aby nie zwracać uwagi na wybryki swoich przedstawicieli: no bo przecież w każdej mogą znaleźć się czarne owce. Stąd próby wyciszania różnego rodzaju afer: hazardowej bądź wykorzystywania służb specjalnych w polityce (sprawa Blidy, podsłuchów obywateli, podsłuchów restauracyjnych itp.). Propagują więc ciągłą amnezję u swoich zwolenników i w elektoracie.
Pozostałe parlamentarne platformy polityczne za słabo pozłacają – i dlatego cienko (jednocyfrowo) przędą w sondażach i w opinii publicznej. PSL dba przede wszystkim o swój wiejski elektorat (biedni rolnicy nie mogą wszak płacić podatku dochodowego), a SLD w pogoni za władzą gotowa jest nawet wejść w dyskretny (jawny byłby zbyt krępujący) z Rosją Putina.
A obywatel – niech się zadowoli obserwacją widowiska, jakie reżyserują i tworzą funkcjonujące platformy polityczne. Obywatel i jego zdanie liczy się tylko w kampaniach wyborczych, poza nimi jest on częścią „przypadkowego społeczeństwa”. Niech obywatel nie dziwi się wojnom polsko-polskim i skandalom personalno-politycznym. Zgodził się na celebrytyzację życia publicznego, wybrał widowisko i sprawność retoryczno-aktorską a zlekceważył efektywność i sensowność działania – to ma to, co chciał mieć. Przedstawienie musi trwać nadal.
V. Mit piąty: polska jakość dziennikarska
Analiza jakości polskiego dziennikarstwa wymaga wprowadzenia kilku istotnych podziałów i zastosowania odpowiedniego nazewnictwa.
Całą tę grupę można podzielić na dwie części, tę szacowną i tę nieszacowną. Do drugiej z nich odnosi się termin (zaproponowany przez Adama Turka – (http://bit.ly/1E9l0dj) „churnaliści” czyli specjalistów od produkcji pogłosek, pomówień i bzdur, których celem jest „bicie piany”. Do pierwszej – opisowo stosowane pojęcie „media-workerów” (tj. pracowników mediów). Grupa media-workerów dzieli się też na dwie podgrupy: 1] dziennikarzy-redaktorów nie uprawiających churnalismu, którzy zajmują się redagowaniem i przekazem informacji i dość często są anonimowi dla odbiorców przekazu medialnego oraz 2] publicystów (przy tej nazwie warto pozostać), których zajęcie wykracza poza informację, a znaczenie polega na kreowaniu i rozwijaniu debaty publicznej w różnych obszarach życia; nie można do tej grupy się zapisać i należeć na zasadzie samonominacji.
W naszych mediach najwięcej jest churnalistów (niestety) oraz przedstawicieli pierwszej z podgrup media-workerów. Obecności publicystów nie da się zignorować, ich głos jest ważny w debacie, lecz niestety stanowią oni dobro rzadkie i dlatego nie o nich będzie tutaj mowa.
Zaproponowana klasyfikacja ma u swoich podstaw kryterium celów i sposobów uprawiania zawodu.
Przytoczone poniżej stwierdzenia (Richarda Sennetta w „Upadku człowieka publicznego oraz Pierre’a Bourdieu w pracy „O telewizji. Panowanie dziennikarstwa” oraz Teresy Torańskiej bardzo trafnie charakteryzują stan polskich mediów drukowanych i elektronicznych.
Churnaliści to pracownicy tabloidów – drukowanych lub elektronicznych. Do nich odnosi się określenie „całodobowa manipulacja”. Ich typową cechą jest niekompetencja i nieodpowiedzialność, a podstawowym zabiegiem jest narzucanie odbiorcom tzw. „okularów mediów”. Ten zabieg czyli decydowanie o widzialności lub niewidzialności (Sennett) pozamedialnej rzeczywistości polega na:
a] narzucaniu ograniczonej percepcji dziennikarskiej do selekcji problemów, materiałów oraz informacji i w ten sposób wytwarzaniu środkami multimedialnymi iluzji świata opanowanego przez katastrofy, sensacje i zamachy;
b] wykorzystywaniu dramaturgii wydarzeń a jako narzędzia wspomagającego selekcję informacji – stąd celebrytyzacja różnego rodzaju katastrof i zdarzeń (lotniczych, wojennych), gdyż służy to podtrzymaniu i/lub wzmożeniu temperatury emocji ze względu na ci wartość komercjalną;
c] wywoływaniu fobii, lęków i obsesji i rozpow-szechnianiu najbardziej absurdalnych teorii spiskowych;
d] koncentrowaniu uwagi na zjawiskach ekscentrycznych i kulturowo egzotycznych dla odbiorców przekazu.
Dzięki tym „okularom” media (zwłaszcza elektroniczne) uczestniczą w likwidacji życia publicznego i tworzą (Sennett) pustkę masowej widowni, gdyż źle rozwiązują problem między przekazem, myśleniem a czasem. To złe rozwiązanie polega na myśleniu komunałami poprzez wykorzystywanie tzw. fast-thinkerów (etatowych niby-ekspertów), którzy obywatelom narzucają intelektualny fast-food (obowiązujące interpretacje) dramaturgicznie nośnych wydarzeń oraz ich przyczyn.
Prezenterzy (w telewizjach) oraz inni media-workerzy często mówią nie zdając sobie sprawy z trudności i wagi tematów, które poruszają, oraz z odpowiedzialności, jaka na nich ciąży. Często nie rozumieją też tego wszystkiego, co przekazują, a nawet nie wiedzą, że nie rozumieją.
Media podważają dwie zasady tego, co publiczne:
a] zrywają kontakt widowni (elektoratu) z rzeczywistością istniejącą poza mediami, zaś rzeczywistość przedstawiana w mediach zamienia się w ciąg udramatyzowanych telenowel;
b] blokują rozwój doświadczeń społecznych poprzez ich oddzielenie od doświadczenia powstającego w kręgu osób bliskich. Likwidują kontakt oparty na przemiennym dialogu zamieniając go w monologi „gadających głów”.
Media i ich pracownicy izolują ludzi od życia publicznego. Niszczą wcześniej istniejącą interakcję („obywatel – polityk- inny obywatel”) zastępując relacją, w której polityk pojawia się w mediach i komunikuje, obywatel zaś patrzy/ogląda/czyta i co najwyżej bije mu brawa lub (częściej) złorzeczy. Widzialność zapewniana przez media, ale pozbawiona interakcyjności oraz izolacja od rzeczywistego świata sprawiają, że programy zostają wyparte przez hasła, a treści istotne przez slogany.
Cechą charakterystyczną mediów jest rola tzw. fighterów (w Polsce „bullterierów”) i wspomnianych już fast-thinkerów. Niekoniecznie powiedzą (lub napiszą) coś mądrego i ważnego, lecz przede wszystkim zwrócą na siebie uwagę mówiąc rzeczy błyskotliwe i łatwe do zapamiętania (i obowiązywania) przez kilka godzin (rzadziej – dni). Mediom to odpowiada: mogą „podgrzewać” emocje, gdyż wówczas mają „newsy”.
Dziennikarz-„churnalista” w takich mediach spełnia (oprócz „bicia piany”) rolę iluzjonisty, którego zadaniem jest odwrócenie uwagi odbiorcy przekazu od tego, co ważne dla obywateli na rzecz tego, co budzi zainteresowanie wszystkich.
Media same też chcą odgrywać rolę celebrytów i celebransów polityki – bo tego wymaga reguła infotainmentu, czyli informacji jako rozrywki dla mas. Wytłumaczenie tych wszystkich praktyk jest dla mediów proste: podobno odbiorca tego tylko chce – zatem: odbiorca jest winien: a) zaniku misji informacyjnej i b) zaniku debat publicznych. Zamiast „prawdy całą dobę” (jak do niedawna reklamowała się jedna z telewizji w Polsce) podjęły całodobową manipulację.
Oto wykaz „dorobku” naszych „churnalistów” w ostatnim dwudziestoleciu – na podstawie stwierdzeń Teresy Torańskiej oraz badań własnych:
- Dziennikarze zostali pozbawieni pamięci – nie pamiętają (lub nie chcą pamiętać) tego, co mówili kilka miesięcy wcześniej (nie wymagam dłuższego okresu).
- Dziennikarze przypisują sobie prawo bycia głosem i sumieniem społeczeństwa, jednakże nie lubią, aby ich rozliczać z etyki zawodu.
- Są wyraźnie politycznie stronniczy, i dlatego tym swoim rozmówcom, którzy mają inne niż oni poglądy, skutecznie utrudniają wypowiedzi stosując metodę tzw. „wcinki”, a także stygmatyzują oponentów przypisując im niecne intencje.
Oto przykłady (świadomie sięgające kilkunastu lat wstecz) media-workerów działających do dzisiaj:
- Pierwsza połowa roku 1996. Nagonka polityczno-medialna na Oleksego i później na prokuratora, który umorzył śledztwo w sprawie „Olin”. Media uzurpowały sobie funkcję śledczych (przecieki ze służb specjalnych), oskarżycieli, sędziów i symbolicznych katów. Nie pomogły apele prof. Karola Modzelewskiego i Jacka Kuronia oraz Bolesława Sulika przestrzegające przed agresją i pochopnym wyrokowaniem. Chęć „dokopania” nielubianemu politykowi była silniejsza. Do tego stopnia, że nawet niedawna śmierć tego polityka nie skłoniła ich do użycia słowa „przepraszam”. Podobne sytuacje powtarzały się wielokrotnie – ostatnio np. w aferze taśmowej.
- Marzec 2004 r. Zapomniany protest przeciwko prawomocnemu i niewykonanemu przez dziennikarza wyrokowi za zniesławienie. Wyrok miał polegać na przeprosinach ofiary pomówienia. Dziennikarskie i telewizyjne gwiazdy (część z nich była obecna w sprawie „Olin”) demonstracyjnie i rotacyjnie zamykają się w klatce ustawionej przed Sejmem. Nieważne, że skazany dziennikarz naruszył i prawo i dobre obyczaje. Gwiazdy bronią rzekomo zagrożonego tym wyrokiem wolnego słowa.
- Prezydencka kampania w roku 2005. Słuszne było oburzenie aferą „dziadka z Wehrmachtu” skierowaną przeciwko Donaldowi Tuskowi. Jednocześnie prawie nie było reakcji (raptem tylko trzy wyraźne dziennikarskie ustalenia) na PO-wską prowokację (Konstanty Miodowicz) wobec kandydatury Włodzimierza Cimoszewicza.
- Wrzesień 2012. Stwierdzenie, że największą słabością mediów jest odbiorca. Odbiorcy (tzn. widzowie, słuchacze, czytelnicy) są winni tabloidyzacji mediów. To nie media (i dziennikarze) odpowiadają za tabloidyzację odbiorców, gdyż to widzowie wolą „naparzankę”. Grzegorz Miecugow zachował się jak Piłat: umył ręce w swoim i dużej części kolegów dziennikarzy imieniu. Kiedyś było tak, że jak nie wiadomo, kto jest winien, to winne były kobiety, Murzyni, imperialiści albo insze krasnoludki. Teraz winni są odbiorcy produktów medialnych.
- Marzec 2013. Propozycja – bardzo dyskusyjna – obniżenia prawnej granicy dopuszczalności kontaktów seksualnych zostaje zidentyfikowana z aprobatą wobec pedofilii. Wykazanie niezgodności takiej insynuacji z faktami (na podstawie transkrypcji zarejestrowanej rozmowy) wywołuje agresję u autorki programu i felietonu. Kropka nad i musiała zostać postawiona.
- Stopniowe zbliżanie się programu „Kawa na ławę” do poziomu teatru sterowanej nienawiści. Gospodarz przerywa wypowiedzi politykom z nielubianych opcji i podwyższa poziom emocji (tłumacząc to potrzebami oglądalności), choć nie umie lub raczej nie chce nimi zarządzać, przez co audycja zamienia się w najgorszego rodzaju magiel. Podobnie dzieje się z „Lożą prasową” – wspomniane wcześniej „wcinki” zamieniają wartościowy kiedyś program w zbiór wykrzykiwanych monologów.
- Moralna degradacja ongiś zasłużonej organizacji jak Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich. która ujawnia się między innymi w przyznawaniu statusu „hieny roku” dziennikarzom, którzy nie są z „naszego” („niepokornego” jakoby) obozu, a jeszcze bardziej – gdy skrytykują naszego „idola”. Ostatnim przykładem jest atak na kolegów-dziennikarzy zajmujących się aferą w SKOK i niechwalebną rolą jednego senatora z PiS-u: zapewne pod koniec roku też zostaną nominowani do roli „hien”.
Churnalista polski jest potęgą i basta, a ty widzu/słuchaczu/czytelniku siedź cicho i płać!